MUSE The 2nd Law

Muse 2nd Law recenzjaMUSE
The 2nd Law
2012

Regularnie jak w zegarku – co trzy lata wczesną jesienią brytyjski zespół Muse proponuje nową płytę. Od kilku lat fascynuje mnie to, co się dzieje wokół tej kapeli. Uwielbienie fanów stopniowo ewoluowało w stronę kultu absolutnego (którego ukoronowaniem był wybór utworu Survival na hymn Igrzysk Olimpijskich w Londynie). Z płyty na płytę bezkrytycznie zachwycano się tym, co wymyśla Matt Bellamy i koledzy. Słabsze momenty określano mianem poszukiwań, zmiany stylu, mieszania gatunków, ewolucji w muzyce grupy itd. W ten sposób można wychwalać zawsze i wszystko. Tymczasem muzyka nie powinna być zagadką. Zastanawianie się, co artysta miał na myśli, nie ma sensu. Albo coś cię rusza, albo nie. Jeśli dobry rockowy zespół zaczyna grać pod publikę to nie jest żadna ewolucja, bo od tandety są inni. To stwierdzenie natury ogólnej, nie komentarz do wydanej kilka dni temu płyty Muse.
   Nowa muzyka grupy nieco zaskakuje swą różnorodnością, mieszaniną stylów w rodzaju „dla każdego coś miłego„. Tu trochę Queen, tam klimaty U2, gdzie indziej pobrzmiewa Depeche Mode. Czy to dobrze? Moim zdaniem absolutnie nie. Bogactwo stylistyczne może być atutem, ale aż taki rozstrzał jak tutaj zdecydowanie przeszkadza. Właściwie śledząc historię Muse, wgłębiając się w ich ostatnie dokonania, można się było spodziewać takiej płyty jak The 2nd Law. Zespół konsekwentnie zmierzał w kierunku uproszczenia, skomercjalizowania kompozycji, jednocześnie unikając możliwości ich łatwego zaszufladkowania. Pod tym względem nowa płyta to majstersztyk. Jest tu wszystko, a nawet więcej. To sprawia, że album jest przeładowany, a nawet dobre pomysły w nadmiarze po prostu denerwują. Rozbijają spójność muzyki. Mimo kilku dobrych utworów całość nie przekonuje. Dobrze scharakteryzował to podczas nagrywania wokalista Matt Bellamy, mówiąc „zaczynamy naszą chrześcijańsko-gangsta, rapowo-jazzową odyseję z ambientowym, niepokornym dubstepem i metalową flamenco psychodelią”. Czy ktoś to zrozumiał? No właśnie… Taka jest ta płyta. Kojarzy mi się z niezłym kucharzem, który nie bardzo wie, co chce ugotować więc wkłada do zupy wszystkie dostępne składniki. Ktoś powiedział, że od przybytku głowa nie boli. Ano czasem boli. Ja daję naciągane trzy gwiazdki. Ta trzecia to raczej z sentymentu. Po znajomości…
   Dla mnie utwór Uprising, otwierający poprzedni album zespołu, ma więcej poweru i pozytywnej rockowej energii niż cała nowa płyta. To jest Muse! Jeden z najlepszych rockowych hitów ever! Ale to rzecz gustu. Jedni lubią mieszanie, zawiłe kombinowanie, inni wolą rockowy czad. Cenię Muse za jedno i drugie, ale eksperymenty dubstepowe zdecydowanie mi nie leżą (nawet jeśli nie są przesadzone). Podobnie jak piosenki, którym bliżej do prostego popu niż mocnego rocka. Dlatego The 2nd Law mnie nie powala. Są tam świetne momenty, ale tylko momenty. Oczywiście grupa nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zapewne znajdą się tacy, dla których to album roku. Bo nie można źle pisać o Muse, prawda? Na szczęście na swoim blogu nie muszę się przejmować tym, co wypada i mogę pisać, co myślę. A myślę, że nie tędy droga, panowie. Wróćcie do rocka, bo w tym byliście świetni. I na pewno jesteście nadal, tylko chwilowo poszliście na łatwiznę. Tak jak kiedyś inni wielcy. W końcu U2 też miało swoje Pop, a Queen jak odszedł od rocka (Hot Space) to długo nie umiał wrócić. W 2015 roku przekonamy się, jak sobie z tym poradzi trójka utalentowanych muzyków z Muse.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: