LYNYRD SKYNYRD
Last Of A Dyin’ Breed
2012
Może na początku nieco przybliżę ten mało u nas znany, amerykański zespół o przedziwnej nazwie. Powstał jeszcze w latach 60., by swoje największe sukcesy odnosić kilka lat później. Muzycy pod wodzą wokalisty i twórcy tekstów Ronniego Van Zanta grali country-rocka (zwanego też southern-rock), stąd ich wielka popularność w USA i znacznie mniejsza poza granicami kraju kowbojów. Tak jak wywodzący się z podobnych kręgów The Eagles miał swój Hotel California, tak dla Lynyrd Skynyrd takim utworem był 9-minutowy Free Bird, z porywającym solem gitarowym. Ale to było 40 lat temu.
W 1977 roku w katastrofie lotniczej zginął lider zespołu, jak również gitarzysta i wokalista, co musiało skutkować zawieszeniem działalności. Grupa reaktywowała się 10 lat później i z przerwami gra do dzisiaj. Tyle historii. Mimo że skład Lynyrd Skynyrd ulega ciągłym zmianom, korzenie grupy nadal tkwią w jej muzyce, dlatego wiemy, czego oczekiwać.
Album Last Of A Dyin’ Breed (Ostatni z wymierającej rasy – cóż za tytuł!) przynosi porcję solidnego amerykańskiego gitarowego rocka, w którym wprawdzie pobrzmiewają echa przeszłości, ale jest zarazem hitowo i nowocześnie. Nie jest to wielkie arcydzieło, ale płyta zawiera wszystko to, czego zabrakło przepełnionemu polityką albumowi God & Guns sprzed trzech lat. Tam było mdło i na ogół dość nijako (co nie przeszkodziło odnieść sukces w USA), tutaj kompozycje są mocne i konkretne. Zespół trochę przynudza w utworach spokojnych (ballady są ładne, ale brzmią jak granie do kotleta na weselu), ale w kompozycjach szybkich jest już znacznie lepiej. Homegrown, Mississippi Blood czy Nothing Comes Easy dają niezłego kopa. Nie jest to może odkrywcze ani przełomowe, ale na dobre rockowe granie zawsze jest popyt. Rockowi weterani (zespołowi założonemu w 1964 roku niedługo stuknie 50-tka!), wspomagani przez nowych muzyków, grają z młodzieńczą werwą i słychać, że świetnie się przy tym bawią. „To najbardziej przepełniona szczęściem płyta, jaką nagrał ten zespół„ mówi Gary Rossington, jedyny członek oryginalnego składu. A więc bawmy się razem z nimi. Bo to rzeczywiście jeden z ostatnich takich zespołów.
Album Last Of A Dyin’ Breed (Ostatni z wymierającej rasy – cóż za tytuł!) przynosi porcję solidnego amerykańskiego gitarowego rocka, w którym wprawdzie pobrzmiewają echa przeszłości, ale jest zarazem hitowo i nowocześnie. Nie jest to wielkie arcydzieło, ale płyta zawiera wszystko to, czego zabrakło przepełnionemu polityką albumowi God & Guns sprzed trzech lat. Tam było mdło i na ogół dość nijako (co nie przeszkodziło odnieść sukces w USA), tutaj kompozycje są mocne i konkretne. Zespół trochę przynudza w utworach spokojnych (ballady są ładne, ale brzmią jak granie do kotleta na weselu), ale w kompozycjach szybkich jest już znacznie lepiej. Homegrown, Mississippi Blood czy Nothing Comes Easy dają niezłego kopa. Nie jest to może odkrywcze ani przełomowe, ale na dobre rockowe granie zawsze jest popyt. Rockowi weterani (zespołowi założonemu w 1964 roku niedługo stuknie 50-tka!), wspomagani przez nowych muzyków, grają z młodzieńczą werwą i słychać, że świetnie się przy tym bawią. „To najbardziej przepełniona szczęściem płyta, jaką nagrał ten zespół„ mówi Gary Rossington, jedyny członek oryginalnego składu. A więc bawmy się razem z nimi. Bo to rzeczywiście jeden z ostatnich takich zespołów.