SANTANA
Shape Shifter
2012





Kim jest Carlos Santana chyba nie trzeba nikomu mówić. 10 nagród Grammy, 90 milionów sprzedanych płyt i miliony fanów na całym świecie – niezły dorobek jak na rockowego gitarzystę. Nie będę ukrywał, że bardzo lubię tego pana. Ma rzadki dar tworzenia nie tylko pięknych melodii, ale i świetnych wokalnych przebojów. Tak jest od premiery słynnego albumu Supernatural w 1999 roku, kiedy to gitarzysta przestał zjadać własny ogon i zaczął przeżywać swą drugą młodość. Owszem, trochę bardziej komercyjną, ale był to pop, że się tak wyrażę – z wyższej półki. Artysta powrócił na radiowe anteny i listy przebojów w stylu zarezerwowanym tylko dla największych. Kiedy jednak kolejne płyty były tylko słabszymi kopiami Supernatural, nadeszła pora ponownie przemyśleć kierunek własnej twórczości. Owocem tego jest nowy album o nieprzypadkowym tytule Shape Shifter – Zmiennokształtny. Bo taki jest właśnie Santana. Odsunął się od mainstreamowego popu i powrócił do latynoskiej muzyki pełnej smooth jazzowych odniesień, z elementami samby i flamenco. Gra znów to, z czego słynął na początku swojej kariery. I nawet nie musiał pisać nowych kompozycji – sięgnął do szuflady i wykorzystał utwory odrzucone podczas kilku poprzednich sesji. Ciekawe, ile jeszcze perełek jest w tej „szufladzie”?
Tym razem Santana zrezygnował z gościnnego udziału znanych wokalistów, proponując godzinę pięknej, lirycznej, gitarowej muzyki. Przebojów z tej płyty nie będzie, ale frajdy bardzo dużo. Jest wprawdzie jedna piosenka – żywiołowa Eres La Luz, śpiewana przez wokalistów z jego zespołu, ale trzon stanowią gitarowe arcydzieła, będące potwierdzeniem kunsztu meksykańskiego wirtuoza. Kojąca gitara mistrza sprawia, że wszystkie utwory (dynamiczny Nomad, nastrojowe Canela i Angelica Faith, prosty Macumba In Budapest, delikatny Dom czy porywający Mr. Szabo) mają wspólny klimat, dzięki czemu płyta jest w miarę równa i bardzo przyjemna w odbiorze. Pozwala na chwilę refleksji i zadumy, a jednocześnie potrafi wywołać uśmiech na twarzy słuchacza. Czego trzeba więcej?
Tym razem Santana zrezygnował z gościnnego udziału znanych wokalistów, proponując godzinę pięknej, lirycznej, gitarowej muzyki. Przebojów z tej płyty nie będzie, ale frajdy bardzo dużo. Jest wprawdzie jedna piosenka – żywiołowa Eres La Luz, śpiewana przez wokalistów z jego zespołu, ale trzon stanowią gitarowe arcydzieła, będące potwierdzeniem kunsztu meksykańskiego wirtuoza. Kojąca gitara mistrza sprawia, że wszystkie utwory (dynamiczny Nomad, nastrojowe Canela i Angelica Faith, prosty Macumba In Budapest, delikatny Dom czy porywający Mr. Szabo) mają wspólny klimat, dzięki czemu płyta jest w miarę równa i bardzo przyjemna w odbiorze. Pozwala na chwilę refleksji i zadumy, a jednocześnie potrafi wywołać uśmiech na twarzy słuchacza. Czego trzeba więcej?
Udostępnij