Równo 50 lat! Tyle minęło (czy raczej minie we wrześniu) od debiutu płytowego Judas Priest, jednego z najlepszych heavemetalowych zespołów w historii rocka, nie bez powodu ochrzczonego przydomkiem „Bogowie metalu„. Grupa powstała 5 lat wcześniej, więc liderzy formacji są już grubo po 70-tce. Czy to w czymś przeszkadza? Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie, bo przecież rockmani są niczym wino. Jak więc uczcić tak zacny jubileusz? Nową doskonałą płytą rzecz jasna. Tak właśnie panowie zrobili wydając u progu wiosny krążek zatytułowany Invincible Shield.
Nie ma sensu analizować całej kariery Judasów. Panowie rządzili w latach 80., potem już niekoniecznie, ale powrócili w wielkim stylu płytami Redeemer Of Souls (2014) oraz Firepower (2018). Invincible Shield to zgrabna kontynuacja typowego stylu grupy z wyeksponowaniem dwóch gitar prowadzących (wiodącej Richiego Faulknera oraz rytmicznej Glenna Tiptona), ale czy to pozycja równie udana jak dwaj mocni poprzednicy? Tu już mam pewne wątpliwości, chociaż początkowo dałem się nabrać. Bo pozornie wszystko gra – jest power, tempo, są siarczyste solówki, a Rob Halford śpiewa jak za młodu (no…, prawie). Jednak z czasem doszedłem do wniosku, że nie ma tu utworów lepszych, czy nawet innych, niż te ze wspomnianych krążków. Nadal jest dobrze, ale nie bardzo dobrze. Idę nieco pod prąd, bo wszyscy chwalą nowy album pisząc, że giganci heavy metalu wrócili po 6 latach w wybitnej formie, a ja tu raczej widzę sprawne rzemiosło niż artyzm. Ale i tak mi się podoba.
Trzy otwierające płytę utwory trzymają poziom z Firepower i są najlepsze w zestawie. Rozpędzony Panic Attack, który pilotował wydawnictwo na singlu, zawiera wszystko to, za co uwielbiam tę grupę. The Serpent And The King jest jeszcze szybszy (zwalnia tylko w refrenie), kojarzy mi się z All Guns Blazing z nieśmiertelnego Painkillera. To były czasy… Takich nawiązań do przeszłości jest tu więcej, wszak przy takim jubileuszu odrobina retrospekcji jest jak najbardziej wskazana. Trzeci jest utwór tytułowy, który trochę się wlecze (trwa ponad 6 minut – po co?). Wrażenie robią głównie partie instrumentalne i kapitalne gitarowe solówki, jednak stawiam go pięterko niżej od poprzedników. Potem coś się psuje. Jeszcze Gates Of Hell broni się melodyjnym refrenem, ale pozostałym nagraniom czegoś brakuje. Głównie wyrazistości, bo np. pędzą na złamanie karku bez ładu i składu (As God Is My Witness), wleką się niczym walec w sabbathowskim klimacie (Escape From Reality), lub też niebezpiecznie skręcają w kierunku lżejszego pitu-pitu (Crown Of Horns). Jest jeden wyjątek, o którym muszę wspomnieć. Właściwie dwa – bo Giants In The Sky, choć muzycznie nie powala, a nawet zaskakuje akustycznym środkiem, jest hołdem dla muzyków rockowych, którzy już odeszli z tego świata (Lemmy, Dio, itp.). Są teraz wielcy w niebie. A ten wspomniany wyjątek pośród pewnej przeciętności, jaka tu zagościła, nosi tytuł Trial By Fire. To był drugi singel i muszę przyznać, że jeśli panowie mają grać nieco wolniej, to właśnie w taki sposób. Bardzo mocna pozycja na albumie z kapitalnym wokalem Halforda.
Jak to podsumować? Ano tak, że wiek to tylko liczba i sędziwym panom z Birmingham wyszedł całkiem zgrabny album. Nie najlepszy, nie wybitny, ale oferujący sporo zacnego, ciężkiego grania w starym, dobrym stylu. Nawet gdyby to miał być pożegnalny krążek, wstydu nie przynosi, a wręcz przeciwnie. Ale przecież wszyscy wiemy, że będą jeszcze kolejne płyty. Wiemy, prawda?
Moja ocena 3/5