Przyznam, że od wielu lat z przyjemnością śledzę karierę i rozwój brytyjskiej grupy Galahad, która powstała w połowie lat 80. na fali renesansu popularności rocka progresywnego. Sukces komercyjny Marillion spowodował wtedy prawdziwą eksplozję podobnych zespołów, z których wiele już przeszło do historii, ale niektóre działają dalej i mają się bardzo dobrze. Dobrym przykładem jest właśnie Galahad, którego płyty z ostatnich kilkunastu lat to prawdziwe perełki rocka progresywnego, czy raczej neoprogresywnego, bo tak się tę muzykę określa w odróżnieniu od klasyków typu Camel czy Genesis. Ja celowo unikam przedrostka „neo”, bo od czasu neosędziów (czyli de facto nie-sędziów) w Polsce się on źle kojarzy. Mniejsza o nazwę, bo tutaj neoprogresja jest dobra i pożądana, oznacza wprowadzanie nowoczesnych brzmień i rozwiązań do nieco zatęchłego już gatunku.
Nowa płyta Stuarta Nicholsona i spółki zatytułowana jest The Long Goodbye i ukazuje się zaledwie rok po genialnym albumie The Last Great Adventurer, jednym z najlepszych (jak nie najlepszym) w historii grupy. Mając w pamięci kilkuletnie przerwy między kolejnymi płytami Galahad, od razu zadałem sobie pytanie, czy to aby nie za szybko? Zwłaszcza po tak wysoko ustawionej poprzeczce. I niestety moje obawy okazały się uzasadnione. Nie dlatego, że The Long Goodbye to płyta zła czy słaba, bo takich Brytyjczycy raczej nie nagrywają. Jest dobra, jest przyzwoita, jest ładna. I przemija niezauważenie, nawet nie zbliżając się do poziomu poprzednika. Pozornie wszystko jest na swoim miejscu. Stuart Nicholson czaruje wokalem, Lee Abraham wywija swoje solówki, a Dean Baker błyszczy na klawiszach. To co jest nie tak? Dlaczego narzekam? To kwestia samych kompozycji, nijakich, bezbarwnych, płynących leniwie niczym woda w rzece. Nie zapamiętałem żadnej (no może poza tytułową), a to rzadko się zdarza. Posłuchałem więc po raz drugi, trzeci…
Nie lubię pisać negatywnych recenzji. Zawsze staram się szukać plusów. Tym bardziej w tym przypadku, bo lubię Galahad, doceniam ich rozwój mimo różnych odlotów i dziwactw (jak płyta Seas Of Change z jednym utworem czy akustyczna i minimalistyczna Quiet Storms). Jeśli więc przebrniemy przez dwa rozmemłane utwory na samym początku, zrobi się dużo ciekawiej. Shadow In The Corner ma wyrazisty refren, i już samo to go wyróżnia, ale siłę utworu wzmacniają świetne partie gitarowe Lee Abrahama (w ogóle jak ktoś nie zna tego faceta, to szczerze polecam jego solowe płyty). Potem 9-minutowy The Righteous And The Damned z żydowskimi akcentami (po wizycie na Kazimierzu w Krakowie), ale mnie zupełnie nie porwał ten utwór. Jest poszarpany, dużo zmian tempa, krótko mówiąc: za dużo grzybów w barszczu. Na koniec magnum opus wydawnictwa, tytułowy The Long Goodbye, 13-minutowa suita czerpiąca z najlepszych wzorców prog rocka, również tego spod znaku Galahad. Bez obaw, to nie pożegnanie ze słuchaczami, a tylko nagranie żegnające osoby z rodziny wokalisty chore na demencję. Delikatny wstęp, potem rozwinięcie, przełamanie i wtedy zaczyna się magia. Artrockowa (czy neoprogrockowa) uczta, w której uczestniczą zgodnie wszyscy muzycy, jest czarujący chór, jest efektownie mrugnięcie do fanów Petera Gabriela i jego klasyka sprzed 40 lat („I don’t remember, I don’t recall, I got no memory of anything at all”), jest patos i rozmach godny wielkiego finału. Ta jedna kompozycja robi ten album i podnosi jego ocenę. W wersji CD mamy jeszcze dwa bonusowe nagrania (dynamiczne Darker Days z przebojowym refrenem i stonowane Open Water, oba przyjemne, ładne, na poziomie całości, ale rok temu Another Life Not Lived bił je o głowę).
W podsumowaniu nie będę już tak stanowczy jak na początku. Tak, pod względem jakości samych utworów The Long Goodbye nie dogonił bliźniaczego poprzednika The Last Great Adventurer, ale jest tu wystarczająco dużo grania na wysokim poziomie, by ten krążek pochwalić. Jak to mawiają, nie co dzień jest niedziela. Ale i w sobotę można miło spędzić czas.
Moja ocena 3/5
Komentarze do: “GALAHAD The Long Goodbye 2023”-
Szymek
(13 stycznia 2024 - 19:18)Dziękuję za tę recenzję, jestem fanem Galahad z uwagi na gitarowe mistrzostwo Lee Abrahama i jego pyszne partie solowe.