Zakończyły się rozgrywki grupowe Ligi Mistrzów, i to dobry moment na krótkie podsumowanie poczynań Realu Madryt w tym sezonie, bo dzieją się tu rzeczy dziwne i wyjątkowe. Wypada zacząć od tego, że po odejściu Karima Benzemy latem drużyna nie uzupełniła składu o topowego napastnika i wyglądała dość mizernie z przodu. Do tego doszła plaga kontuzji – więzadła krzyżowe złamał podstawowy bramkarz Thibaut Courtois i podstawowy stoper Éder Militão. Potem doszły mięśniowe kontuzje innych ważnych graczy, jak Carvajal, Tchouameni, Camavinga czy główny motor napędowy ataku Vinícius Júnior, który pauzuje dwa miesiące już drugi raz. A młodziutki Arda Güler, „turecki Messi” nawet jeszcze nie zadebiutował, bo od lata się nie może wyleczyć. I oto ten zdziesiątkowany, pozbawiony kręgosłupa Real Madryt wygrywa mecz za meczem, notując jeden z najlepszych początków sezonu w historii. W Lidze Mistrzów madrytczycy wygrali wszystkie 6 spotkań, a zdarzyło się to dopiero po raz trzeci, zaś w samej La Lidze mają na koncie 12 zwycięstw, 3 remisy i tylko jedną porażkę w derbach na Metropolitano. Zważywszy na okoliczności, to wynik absolutnie ponad stan. Czy kadra jest aż tak dobra? A może trener? Wszystko razem?
Nie podejmuję się jednoznacznie odpowiedzieć. Wypada po prostu docenić to, co piłkarze robią dotychczas. Niby nie porywają stateczną i nieco ślamazarną grą, ale wygrywają. Nie strzelają wielu goli, ale tracą najmniej od wielu lat, i to wszystko bez filarów obrony i z rezerwowym bramkarzem. Paradoks, ale tak właśnie jest. Nieobecność Viníciusa wykorzystuje Rodrygo, który po bardzo słabym starcie przełamał się i strzela jak na zawołanie. Rezerwowy napastnik wypożyczony ze zdegradowanego Espanyolu, 33-letni Joselu, już ma koncie 8 bramek – czyli w 5 miesięcy strzelił więcej niż Mariano w 5 lat. Rewelacją sezonu jest natomiast pomocnik Jude Bellingham, genialny transfer Péreza, który przerasta oczekiwania w każdym aspekcie. Anglik od razu się zaaklimatyzował, jest liderem drużyny nie tylko w środku pola, lecz również w zdobywaniu bramek. Bije rekordy strzeleckie, nawet te Cristiano Ronaldo, w 18 występach ma już na koncie 16 goli (4 w LM i 12 w La Lidze). Podkreślę – to nie napastnik. Już pobił swój rekord strzelecki z Borussii Dortmund, a przecież nawet nie jesteśmy na półmetku rozgrywek. A co by było, gdyby wszyscy byli zdrowi?
Nie bez znaczenia jest też rola Carlo Ancelottiego. Włoch często irytuje swą niechęcią do zmian kadrowych i wprowadzania młodych zawodników, jak też nieodpowiednim przygotowaniem taktycznym wielu meczów, ale z drugiej strony doskonale radzi sobie z tymi, których ma do dyspozycji. Zmienił ustawienie drużyny pod Bellinghama i ten odwdzięczył mu się w najlepszy możliwy sposób. Nie bez znaczenia jest świetna atmosfera w szatni, to zawsze przekłada się w lepsze zaangażowanie na boisku. Królewscy jeszcze niczego nie wygrali, a w styczniu zwykle przychodzi kryzys (rok temu do grudniowego mundialu też notowali świetne wyniki, a potem wszystko się posypało), ale nie będę zapeszał. Oby tym razem wszystkim wystarczyło sił i motywacji, a trener korzystał z całej szerokości kadry nie tylko z konieczności, ale z wyboru. Bo zmiennicy dają radę i efektywnie zastępują chorych kolegów z podstawowej jedenastki. Zasługują na więcej.
Na koniec jeszcze jeden fakt, nie opinia – z ośmiu grup Ligi Mistrzów Hiszpanie wygrali cztery (poza Realem Madryt są to Atlético, Barcelona i Real Sociedad), natomiast Anglicy dwie (Manchester City i Arsenal). Nie chcę twierdzić, że ta „najlepsza na świecie” Premier League dostała zadyszki, jednak dwaj jej reprezentanci (Manchester United i Newcastle) zajęli ostatnie miejsca w swoich grupach i odpadli, a prowadzący w tabeli Liverpool czy napchana milionami Chelsea (miliard € wpompowany w klub w ostatnich kilkunastu miesiącach!) nawet się do rozgrywek nie załapali. Ot, kolejny paradoks.