Niemal wszyscy zgodnie zachwycają się nową płytą Foo Fighters, która u progu lata ujrzała światło dzienne, a ja kompletnie nie rozumiem dlaczego. Czy są to rzetelne oceny samej muzyki, czy jednak spory wpływ ma współczucie wobec tragedii, jaka stała się udziałem Dave’a Grohla? Przypomnę, że ponad rok temu zmarł jego przyjaciel, wieloletni perkusista Foo Fighters Taylor Hawkins, niedługo potem odeszła również matka wokalisty. Dwa potężne ciosy, po których muzyk się podniósł, powrócił i dumnie obwieszcza światu: Oto jesteśmy. Album But Here We Are rodził się więc w bólach (podobnie jak debiut zespołu w 1995 roku po śmierci Kurta Cobaina, charyzmatycznego lidera legendarnej Nirvany, na której prochach powstał Foo Fighters), a w bólach często powstają rzeczy wielkie. Moim zdaniem to nie ten przypadek. Aczkolwiek z drugiej strony źle też nie jest. Płyta jest różnorodna i zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Może to ja mam zbyt wysokie oczekiwania? Ale trudno nie mieć po genialnym krążku Concrete And Gold z 2017 roku. Jeśli jednak potraktujemy tamto wydawnictwo jako wyjątek, coś absolutnie ponad stan, to już nowe piosenki wypadają znacznie lepiej. Momentami nawet bardzo dobrze. Na początku dwa dynamiczne single – jako pierwszy promujący wydawnictwo Rescued i wydany później Under You, oba skoczne, stadionowe, ale w sumie takie sobie, nic specjalnego. Już bardziej mi podchodzi utwór tytułowy, też ostry jak brzytwa, czy Nothing At All, z pozornie spokojnym wokalem, który w refrenie staje się drapieżny i natarczywy. Świetny kawałek, budzący skojarzenia z klasyczną Nirvaną z płyty Nevermind. Jego energia po prostu rozsadza słuchacza. Ale są tu też nagrania lżejsze, bardziej refleksyjne, jak choćby The Glass (które akurat potem się trochę rozkręca), Beyond Me (to moja ulubiona piosenka, nieco beatlesowska, rozwijająca się ku ognistemu finałowi), czy wreszcie zwiewne Show Me How z udziałem córki Grohla Violet (dla mnie utwór trochę nijaki, ale to taka odskocznia od ostrego łojenia).
Osobny akapit należy się monumentalnej kompozycji The Teacher, stanowiący nawiązanie do matki, która była nauczycielką nie tylko zawodowo, lecz również wzorem, mentorką i ogromnym wsparciem dla dorastającego syna. To absolutne magnum opus albumu, jeśli nie całej twórczości Dave’a Grohla, jego najbardziej ambitne dzieło. Utwór trwa 10 minut i już samo to czyni go wielkim. Bo Foo Fighters to grupa rockowa od krótkich kawałków i jeśli gra przez 10 minut, to musi mieć coś istotnego do przekazania, coś wyjątkowego, musi mieć pomysł, jak ten czas zagospodarować. Udało się znakomicie. Jest mroczny klimat, jest dynamika, dobra melodia, stadionowy refren, i kapitalny twist w części środkowej, gdy panowie mogą poszaleć (i rozciągać to na koncertach). Po takim nagraniu wypada wyciszyć emocje, i temu służy akustyczny Rest, godnie zamykający płytę. „Odpoczywaj, możesz teraz odpocząć, jesteś już bezpieczna” śpiewa drżącym głosem Dave. I nie trzeba nic więcej dodawać.
But Here We Are to ważny album. Wiele zespołów zakończyło kariery po śmierci ważnego członka, nawet Led Zeppelin po stracie Bonhama się rozwiązał. Foo Fighters jednak trwają. Zwarli szyki i oto są. Oto grają dalej. Oto pokonali traumę i rozpoczynają nowy etap. Już bez nieodżałowanego kolegi, któremu tym samym oddają hołd (na płycie partie perkusyjne wykonuje sam Grohl). Rozpoczynają w dobrym stylu, chociaż dalej twierdzę, że szału nie ma. Ale jest solidność i werwa, jest energia i wielkie chęci, jest zdecydowanie stricte rockowy kierunek, od którego zdarzało im się ostatnio odchodzić. Są wreszcie momenty kapitalne i naprawdę wielkie. Stąd moja ocena 3 na 5, ale z powodu kompozycji The Teacher muszę podnieść o jedną gwiazdkę. Chłopaki zasłużyli. I w efekcie wychodzi na to, że jednak ludzie mieli rację…
Moja ocena 4/5