MOTORPSYCHO
Kingdom Of Oblivion
2021
„Co za dużo to niezdrowo” pomyślałem sobie po wysłuchaniu płyty Kingdom Of Oblivion, którą norweski zespół Motorpsycho wydał zaledwie kilka miesięcy po poprzednim albumie, doskonałym zresztą The All Is One, którym dopełnił Gullvåg Trilogy (nazwaną tak z powodu okładek zaprojektowanych przez artystę Håkona Gullvåga, poprzednie części trylogii to The Tower z 2017 roku i The Crucible z 2019 roku). Może to stwierdzenie nieco krzywdzące, ale czy na pewno? Nowa muzyka nieco odstaje od poziomu poprzedników, chociaż zawiera wszystkie elementy, za które cenię Norwegów. Są klimaty hardrockowe i psychodeliczne, sporo gitar i mocarna sekcja rytmiczna, są zwiewne melodie i folkowe miniaturki, są zmiany tempa i wirtuozerskie popisy muzyków. Na szczęście brak przekombinowanych suit, a utworów jest aż 12 (na 70 minut muzyki), i tylko jeden przekracza 10 minut. To niby żaden wyznacznik, ale wyrazistość kompozycji nigdy nie była mocną stroną grupy i te suity często się trochę rozmywały. Czy te krótsze nagrania są bardziej konkretne? No niestety nie do końca…
Zaczyna się intrygująco – czyżby to Black Sabbath i Children Of The Grave? Nieee, to tylko identyczny riff, dalej utwór The Waning (Pt. 1 & 2) rozwija się już zgodnie ze sztuką weteranów psychodelicznego rocka z Trondheim. Jest dynamiczny, wybuchowy, aczkolwiek nieco nuży monotonią przesterowanych gitar i jednostajnej melodii. A potem jest w kratkę – utwory stonowane przeplatają się z tymi cięższymi, przy czym tych pierwszych jest więcej (za dużo!), ale układ jest przemyślany i przystępny. Gorzej, że niewiele w głowie zostaje. Kilka folkowych ballad pominę, bo nie lubię i nie umiem docenić takiego grania (a nie ma tu aż tak dobrych melodii ani zapamiętywalnych motywów, by o tym wspominać), wymienię tylko The Watcher – to cover, lub raczej wariacja na temat utworu Hawkwind napisanego przez Lemmy’ego (nagranego także przez Motörhead) i traktuję to jako ciekawostkę, bo to taka plama dźwiękowa, która zdaje się nie mieć końca; oraz zamykający album delikatny instrumental Cormorant, który pachnie słynnym Albatrossem wczesnego Fleetwood Mac.
Najważniejsze na płycie są trzy dłuższe kompozycje. O ile The Transmutation Of Cosmoctopus Lurker jest bardzo męcząca, bo przez 11 minut niewiele się dzieje, a ściana dźwięku zaserwowana przez muzyków zwyczajnie przytłacza, o tyle dwie pozostałe to już absolutne cudeńka, i choćby dla nich warto było przebrnąć przez resztę. The United Debased i At Empire’s End trwają po 9 minut. Pierwszy jest bardzo dynamiczny i zarazem melodyjny (coś, czego zabrakło w Transmutation), a partie gitarowe po prostu wymiatają. Drugi urzeka w inny sposób, kojarzy mi się z klimatem Kashmiru Led Zeppelin, jest bardziej stonerowy, ale miewa spokojniejsze momenty. Co tu dużo mówić – oba są świetne i podnoszą moją ocenę całości o jedną gwiazdkę.
Pierwotna koncepcja albumu była stricte hardrockowa. I gdyby usunąć połowę nagrań, zostawiając samo mięcho, efekt byłby miażdżący. Może panowie uznali, że zbyt miażdżący i trzeba to trochę stonować, dać słuchaczowi ochłonąć, dodać odrobinę artyzmu. W efekcie dostaliśmy krążek bardzo zrównoważony, a reszta to już kwestia interpretacji. Co kto lubi. Ja lubię konkretne granie, a nie folkowe smęty. Ale konkretne oznacza też dobre melodie, jakiś pomysł, a nie tylko łojenie na jedno kopyto. Stąd średnia ocena całości, bo tak naprawdę przekonały mnie tylko dwa utwory. Mało. W przyszłości liczę na więcej. I nie spieszcie się tak z kolejnym wydawnictwem.