IRON MAIDEN Senjutsu

Iron Maiden Senjutsu recenzjaIRON MAIDEN
Senjutsu
2021

Fani Iron Maiden muszą być cierpliwymi ludźmi. Od premiery poprzedniego albumu grupy The Book Of Souls minęło aż 6 lat. Ale chłopaki wynagrodzili tę przerwę serwując podwójny album i aż 80 minut muzyki. To chyba nowa norma, bo poprzednik był jeszcze dłuższy (a kiedyś wystarczyło im 40-50 minut na umieszczenie kilku porywających kawałków). Album zatytułowany Senjutsu (z japońskiego „taktyka”) przynosi zaledwie 10 utworów – trwają na ogół po 9, 10 minut, jeden nawet 13. Duuużo grania. Taka ostatnio jest taktyka brytyjskiej grupy. Ponieważ jakiekolwiek przydługie wstępy wobec tak uznanej heavymetalowej legendy nie mają sensu (jeśli istnieje ktoś, kto nie zna Iron Maiden, i tak raczej nie posłucha nowej muzyki), dlatego od razu przystąpię do moich wrażeń po wysłuchaniu nowych nagrań. Zbierałem się długo do tej recenzji, bo uczucia mam mieszane.

Pamiętam, co pisałem po wysłuchaniu przydługiego poprzednika: „Przy pierwszym przesłuchaniu trudno rozróżnić poszczególne kawałki, dopiero z czasem wnikają głębiej i stają się bardziej rozpoznawalne. Bardziej, ale nigdy do końca”. Dokładnie to samo mogę powtórzyć teraz, bo i muzyka, i konstrukcja nagrań są niemal identyczne, zwłaszcza w przypadku kolosów (subtelny gitarowo-basowy wstęp, potem rozwinięcie, przyspieszenie, masa ognistych solówek, na koniec zwolnienie i powrót do motywu z początku). Nie ma mowy o przebojowości, bo ta odeszła wraz z poprzednim stuleciem, teraz Steve Harris i spółka stawiają na bardziej rozbudowane formy, w których mogą się wyszaleć, i ja to akceptuję (od czasu genialnego Brave New World, którym z impetem wkroczyli w nowe milenium, i którego poziomu nie są w stanie doskoczyć). Tylko czy to nadal heavy metal, czy już rock progresywny – bo dla fana metalu następujące po sobie 10-minutowe nagrania są dość ciężkostrawne. Nowe utwory nie są wyraziste i trudno je rozróżnić, ale słucha się tego świetnie. Byle nie w nadmiarze, bo wtedy staje się to męczące. I tak właśnie początkowo odebrałem Senjutsu. Dużo kapitalnego grania opartego na starych i sprawdzonych patentach, jednak brakuje konkretów, za które przecież najbardziej pamiętamy zespół z lat świetności.

Wydawnictwo pilotował utwór The Writing On The Wall, trochę dziwny jak na Żelazną Dziewicę, więcej tu klasycznego rocka niż metalu, ale chwytliwy refren i rozbudowana solówka gitarowa robią swoje, to jedna z mocniejszych pozycji w zestawie. Na drugim singlu wyszedł Stratego, bardziej typowa dla Ironów galopada, taka z czasów Powerslave, i to również udana pozycja, na pewno dobry materiał na małą płytkę, i to mimo fatalnej produkcji, o czym później. Z pierwszej płyty warto jeszcze wyróżnić otwierający ją utwór tytułowy, głównie dlatego, że umiejętnie wprowadza w klimat albumu, bo nie jest to żadne wybitne dzieło od strony kompozycyjnej czy melodycznej, oraz zamykający The Time Machine, ale głównie ze względu na riffy z 4. i solo z 5. minuty, bo cała reszta jest poszatkowana i nic tu do siebie nie pasuje ani nie robi wrażenia. Druga płyta przynosi tylko 4 utwory, za to rozciągnięte do granic możliwości (swoją drogą gdyby materiał był o dwie minuty krótszy, zmieściłby się na jednym krążku CD i nie trzeba by zdzierać od fanów za podwójny album). 7-minutowy Darkest Hour jest leniwy i mroczny, stanowi idealne wprowadzenie do patetycznego finału, który stanowią trzy koronne kompozycje lidera i basisty zespołu Steve’a Harrisa, trwające łącznie 34 minuty. Wszystkie podobnie zbudowane, dające spore możliwości popisu dla gitarzystów i basisty. Death Of The Celts wprowadza w nastrój, ale tak naprawdę wyróżniają się tu dwa ostatnie nagrania. The Parchment swego czasu tak skomentował Bruce Dickinson: „Naprawdę musisz uważać na tę piosenkę, zwłaszcza jeśli chcesz słuchać jej na słuchawkach. To jak prawdziwa procesja. Cała środkowa część jest absolutnie hipnotyzująca. Koniec utworu brzmi jak powrót cesarza czy syna marnotrawnego do domu po długiej podróży”. I co tu można dodać? Iron Maiden w najdłuższym i zarazem najlepszym wydaniu, z dobra melodią, zaskakującymi wejściami gitar, świetnymi solówkami i epickim finałem. Tym razem te 13 minut mija jak z bicza strzelił. To powinien być finał płyty, bo następujący po nim Hell On Earth już nie robi takiego wrażenia, chociaż niewiele mu można zrzucić, a wręcz przeciwnie – to też typowy, galopujący Iron Maiden, może tylko konie już trochę zmęczone.

Jaki więc ostatecznie jest album Senjutsu? Nie umiem jednoznacznie powiedzieć. Ma świetne momenty, ale całościowo nie przekonuje. Za mało pomysłów na tyle czasu grania, z czasem wkrada się monotonia i zmęczenie, a wtedy trudno docenić to, co jest na końcu. Do tego dochodzi nie najlepsza forma frontmana, którego głos po kłopotach zdrowotnych nie jest już tak mocny i intensywny jak kiedyś, oraz jeszcze gorsza forma producenta nagrań Kevina Shirley’a. Brzmienie jest płaskie, przytłumione, co doskonale obrazuje singlowy Stratego, całkowicie wyprany z dynamizmu. Dobrze chociaż, że formę trzyma Eddie, który odziany w samurajską zbroję wita nas z okładki. Nie chcę jednak narzekać dla zasady, bo mimo wszystko stawiam to wydawnictwo w gronie tych lepszych dokonań londyńskiej kapeli. Nawet gdyby panowie mieli już nic nie nagrać, byłoby to godne zakończenie imponującej kariery. Ale spokojnie, na pewno jeszcze nie skończyli.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Komentarze do: “IRON MAIDEN Senjutsu

  • Snake

    (12 lipca 2022 - 19:43)

    Kiedyś myślałem, że Maideni obrali słuszną drogę modyfikując swój styl bo lubuje się w metalu progresywnym. Niestety, nudne to jak flaki z olejem. Opeth kiedyś też zrobił taki sam błąd odchodząc w stronę rocka progresywnego. A byli wielcy. Jedni i drudzy. Szkoda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: