RED HOT CHILI PEPPERS
Unlimited Love
2022
Odchodzi, wraca, odchodzi, wraca… – tak mniej więcej wygląda relacja grupy Red Hot Chili Peppers z gitarzystą Johnem Frusciante. Syn marnotrawny w 2019 roku znów wrócił na łono zespołu, a płyta Unlimited Love to pierwszy owoc ich wspólnej pracy. Jak ktoś nie docenia tego powrotu, to radzę posłuchać poprzednich dwóch płyt, na których grał Josh Klinghoffer. Obie słabiutkie i nawet nie było tam czego komentować. Wydawało się, że Papryczki odchodzą w niebyt. Jednak wraz z powrotem Frusciante pojawiła się nadzieja, że znów będzie dobrze. Może nie aż tak, jak na Blood Sugar Sex Magik czy Californication, bo tej poprzeczki nie da się przeskoczyć, ale na pewno lepiej niż poprzednio. I jest lepiej, ale chyba nie na tyle, by odtrąbić sukces. Muzycy stworzyli 50 piosenek, z których na album wybrali 17. Aż 17, bo bez kilku bubli płyta prezentowałaby się dużo efektowniej. Warto dodać, że za stery wrócił też Rick Rubin, producent wszystkich najważniejszych albumów kwartetu z Los Angeles, więc teraz oprócz radości ze wspólnego grania wszystko brzmi jak należy. Problemem są same kompozycje. Delikatnie mówiąc – niezbyt udane.
Na początku wita nas utwór Black Summer, który pilotował wydawnictwo na singlu. Pilotował udanie, bo to już hicior (nie za wielki, ale zawsze) i jedna z najlepszych tu kompozycji z mocno uzależniającym refrenem. Here Ever After czaruje wokalem Anthony’ego Kiedisa, a i Flea daje tu basowy popis. To również mocna pozycja. Trzeci utwór Aquatic Mouth Dance funkuje w stylu Motown, są tu chórki, saksofon, a w finale dęciaki, których zwykle nie lubię, ale tu pasują jak ulał. Sporo się dzieje i początek płyty jest naprawdę niezły. Potem jednak wszystko siada i kolejne nagrania mają tylko fajne momenty, a kilku z nich nawet i tego brak. Z tej nudy wybudza nieco żwawszy One Way Traffic z refrenem „ejo-ejo” budzącym miłe skojarzenia ze Snow sprzed 15 lat. Szału nie ma, ale jest przyjemnie. To dopiero czwarte nagranie, jakie wymieniłem. I wystarczy. Reszta średnia lub słabiutka, nie chcę do nich wracać.
Wiem, że wielu recenzentów daje nowemu albumowi wysokie oceny, bo to Red Hoci, bo wrócił Frusciante, bo inaczej nie wypada. Owszem, na tle dwóch poprzedników to krok w dobrą stronę, ale już Stadium Arcadium z 2006 roku był znacznie lepszy, chociaż też przydługi. Jeśli jednak Unlimited Love dostaje np. 8 gwiazdek na 10, to ile miałyby wspomniane klasyki z lat 90.? 12? 15? Zabrakłoby skali. Więc ja nie ocenię wysoko, bo mimo wielu dobrych partii Johna (ale nie tak charakterystycznych i pamiętnych, jak te z dawnych lat) niewiele po tej płycie zostaje. Nie ma klasyków, nie ma nieśmiertelnych hitów, nie ma dobrych melodii ani papryczkowego poweru, odrobiny szaleństwa, wszystko jest utrzymane w średnich tempach i bardzo bezpieczne, stonowane, stosownie do wieku starszych panów. Ale do licha – dużo starsi muzycy grywają odważniej… Dobra, skupmy się na plusach – skład jest właściwy i brzmienie również, a na lepsze piosenki i odrobinę odwagi można trochę poczekać. Chyba że Frusciante znowu odejdzie…