„Finałów się nie rozgrywa, finały się wygrywa”, powiedział Karim Benzema w 2018 roku po półfinale z Bayernem. Potem Real Madryt wygrał 3-1 z Liverpoolem wygrywając swą trzecią z rzędu Ligę Mistrzów. W sumie był to już 13. Puchar Europy w gablocie królewskiego klubu (Milan ma ich 7, Liverpool i Bayern po 6, a Barcelona 5). Co było dalej wszyscy pamiętamy – odszedł Zidane, odszedł Cristiano Ronaldo, drużyna zaczęła powolną wymianę mistrzowskiej kadry i do dzisiaj jej nie skończyła, a Kylian Mbappé, potencjalny filar nowego projektu, ostatecznie wybrał grę dla PSG. Ale i bez niego Real Madryt radzi sobie świetnie, a w tym sezonie pod wodzą Carlo Ancelottiego dokonał rzeczy niebywałej. Wygrał mistrzostwo Hiszpanii, a w Lidze Mistrzów szedł jak burza i eliminował kolejnych wielkich faworytów: najpierw katarskie PSG z Messim, Neymarem i Mbappé, potem ostatniego triumfatora rozgrywek londyńską Chelsea, wreszcie mistrza Anglii Manchester City, perfekcyjną maszynę Pepa Guardioli. W finale pozostało zrobić ostatni krok ku chwale – ograć kolejną maszynę, tym razem Jürgena Kloppa, Liverpool, dla którego był to trzeci finał w ostatnich 5 latach. Ale historia zatoczyła koło i podobnie jak 4 lata wcześniej – i w Paryżu Liverpool nie dał rady Królewskim. Real wygrał 1-0 po golu Viníciusa Júniora i podniósł swój 14. Puchar Europy.
Można pisać długo o tej edycji i tym finale Ligi Mistrzów, ale po co? To trzeba było po prostu przeżyć. To najbardziej niesamowity triumf Królów Europy, emocje nieporównywalne z niczym innym. Mówiono, że będący w przebudowie Real nie ma składu na europejską dominację, strzela mało bramek, a latem stracił trenera i dwóch podstawowych obrońców. A jednak ta ekipa pokazała, że siła tkwi w jedności. Carlo Ancelotti stworzył prawdziwą drużynę, w której wszyscy sobie pomagali, napastnicy harowali w obronie, a obrońcy napędzali ataki. Ta mieszanka młodości i doświadczenia pokonała budowane za setki milionów potęgi, za każdym razem odrabiając straty i wygrywając rzutem na taśmę. Nie sztuka grać dobrze i wygrywać. Sztuką jest wygrać wtedy, gdy rywal wygląda lepiej. Madrytczycy w żadnej z tych konfrontacji pozornie nie byli lepsi. A jednak byli, bo w końcu wygrali. I dokładnie tak samo było w finale. Wiadomo było, że nie da się dorównać intensywności zawodników Kloppa – Liverpool niszczy rywali wysokim pressingiem i tak właśnie grał w Paryżu. Real dzielnie
przyjmował ataki, a bohaterem spotkania został bramkarz Los Blancos, Thibaut Courtois, absolutny MVP finału. Bronił jak natchniony, a The Reds oddali ponad 20 strzałów na jego bramkę (9 celnych). Tymczasem Real dał się rywalowi wyszumieć, a potem sam zaatakował. Pod koniec pierwszej połowy gola strzelił Benzema, król strzelców tegorocznej Ligi Mistrzów, ale po 3 minutach namysłu sędzia anulował trafienie dopatrując się kontrowersyjnego spalonego. Tylko że to zawodnik Liverpoolu podawał… W drugiej połowie scenariusz był podobny, ale Real zagrał odważniej i nieco wyżej, a jedną z akcji golem zakończył Vinícius po podaniu wypruwającego płuca Valverde. Liverpool miał pół godziny na wyrównanie, ale Courtois bronił w niemożliwych sytuacjach. Nic się już nie zmieniło. I tak oto jeden jedyny celny strzał Realu dał mu wygraną na miarę 14. Pucharu Europy. Na Bernabéu trzeba powiększyć gablotę…
Ta generacja powoli odchodzi, wielcy piłkarze kończą kariery. Ale jeszcze raz na koniec pokazali, kto tu rządzi. Trio CKM (Casemiro Kroos Modrić) jest raczej statyczne, ale ten spokój wiele razy pomaga drużynie. Nowy duet stoperów Militão Alaba godnie zastąpił Ramosa i Varane’a. A z przodu genialnego w tym sezonie Benzemę uzupełniają młodzi i szybcy Brazylijczycy Vinícius i Rodrygo. Każdy z nich dołożył swoją cegiełkę do sukcesu. A jest jeszcze dynamiczny Valverde i młodziutki Camavinga, który wygrał Ligę Mistrzów już w swoim pierwszym białym sezonie. Na ławce siedzą weterani – Isco, Bale, Marcelo i Hazard, który wreszcie uporał się z kontuzją. Ich wkład był niewielki, ale oni też obierają medale. Trio CKM, Nacho, Bale i Marcelo wygrali swoją piątą Ligę Mistrzów. A Marcelo, który po tym sezonie żegna się z klubem, wygrał właśnie swój 25. tytuł. Kapitan jest żywą legendą Los Blancos i na stałe zapisał się w panteonie gwiazd. Podobnie jak cała ta generacja, która w ostatniej dekadzie wygrała Ligę Mistrzów 5 razy (tyle samo, co np. Barcelona w całej swojej historii), podczas gdy inni marzą, by mieć choć jeden triumf.
Dodam, że (podobnie jak cztery lata temu) miałem okazję wraz z żoną oglądać finał w zacnym towarzystwie setek madridistas w Warszawie na spotkaniu zorganizowanym przez polską peñę Realu Madryt Águila Blanca. Wspaniała atmosfera i niezapomniane wrażenia. Hala Madrid!