BLACK KEYS Delta Kream

Black Keys Delta Cream recenzjaBLACK KEYS
Delta Kream
2021

Dużo ciepłych słów napisałem o zespole Black Keys przy okazji płyty El Camino z 2012 roku, będącej idealną mieszanką alternatywnego grania z korzeniami w southern rocku z popowymi inklinacjami, dzięki którym krążek uzależniał i nie chciał opuścić odtwarzacza. Potem było różnie, bo panowie najpierw poszli w stronę indie zaliczając trochę nijaki album Turn Blue, potem wrócili do ostrego grania z nośnym hasłem Let’s Rock, ale to też nie do końca ich granie, bo duet z Ohio nagrody Grammy zgarniał za granie blues rocka, a nie eksperymenty z innymi gatunkami. Ale bez eksperymentów nie ma rozwoju, więc trudno ich artyście zabraniać, a wręcz przeciwnie. Jednak na najnowszym krążku panowie Dan Auerbach (gitara, śpiew) i Patrick Carney (perkusja) wrócili do korzeni, i to w jak najbardziej klasycznej postaci – nagrali album zawierający bluesowe covery, ale niekoniecznie artystów z pierwszej ligi, raczej odkurzyli trochę mniej znane nazwiska i nagrania (np. aż 5 utworów Juniora Kimbrougha), jednak bliskie ich sercu, bo na tym się wychowywali. Tym samym postawili mnie w trudnej pozycji, bo z jednej strony lubię blues i rozumiem inspirację, ale godzina dość jednostajnej muzyki u każdego może wywołać przesyt. I wywołała.

To już dziesiąty, jubileuszowy album Black Keys. Dlatego też jest szczególny. Mniej przebojowy, a raczej w ogóle nie przebojowy, bo nic stąd się nie przebiło do mainstreamu. Nie o to chodziło. To raczej swego rodzaju ciekawostka, intymny zapis własnych fascynacji muzyków, uhonorowanie twórców, których słuchali w latach młodości. „Nagraliśmy ten album, by złożyć hołd muzyce z północnego Missisipi, tradycji, która nas ukształtowała. Te utwory wciąż są dla mnie tak samo ważne, jak w dniu, w którym poznałem Pata i zaczęliśmy razem muzykować. To była bardzo inspirująca sesja. Wszystko układało się bardzo naturalnie”. Tyle Dan Auerbach, no i wszystko na temat. Oczywiście, że obaj panowie czują się tu jak ryba w wodzie – nadali starym nagraniom współczesny sznyt, brzmienie jest na miarę XXI wieku, wykonane z pasją piosenki zyskały nowe życie, a cały materiał jest łagodny i spójny. Ale co z tego, skoro trudno przez to przebrnąć bez znudzenia? Nie ma żadnego wiodącego utworu, wszystko jest poprawne, ale nic nie wywołuje gęsiej skórki, nie zapada w pamięć, a w takiej dawce wręcz nuży (np. Come On And Go With Me sam w sobie jest przepiękny, ale ciągnie się jak flaki z olejem). Podobnych bluesowych albumów powstaje bardzo wiele, ten nie jest niczym szczególnym. Poza tym, że firmuje go mocny szyld.

Jeśli musiałbym coś wyróżnić to otwierający zestaw Crawling Kingsnake, utwór znany z wykonania Johna Lee Hookera, który zresztą promował całe wydawnictwo. Czy jest najlepszy? Nie wiem. Może dlatego, że jest pierwszy i jeśli go usłyszeliście – znacie całą resztę.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: