STEVEN WILSON
The Future Bites
2021
Nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Progresywne, klimatyczne granie, jakie przez wiele lat serwował Steven Wilson na płytach Porcupine Tree, a potem także na albumach solowych, odeszło do lamusa wraz z premierą krążka The Future Bites. Steven postanowił nagrać płytę dance’ową, taneczną, popową, i chociaż pozornie nic w tym złego, mnie to jednak bardzo boli. Nie dlatego, że takie granie nie może się podobać – bo może, lecz dlatego, że bardzo ceniłem Stevena za to co robił i taka zmiana image’u zwyczajnie mu nie przystoi. Owszem, każdy artysta ma prawo eksperymentować (flirt z popem Wilson zasygnalizował już na „piosenkowej” płycie To The Bone sprzed trzech lat), ale też każdy słuchacz czy recenzent ma prawo stwierdzić, że mu to kompletnie nie podchodzi i że nie jest to właściwy kierunek. Ja nazywam to teorią ogórka i dżemu. Lubię jedno i drugie, ale gdy mam ochotę na coś słodkiego i sięgam do słoika z dżemem, chcę tam znaleźć dżem, a nie kwaśnego ogórka. Gdy sięgam po Wilsona, szukam jego muzyki, a nie czegoś kompletnie innego. Zwłaszcza do tak ambitnych tematów, jakie porusza w nieco protekcjonalnych tekstach (konsumpcjonizm, manipulacje medialne, upadek człowieczeństwa, zatracanie indywidualizmu jednostki), lekkie piosenki pasują jak kwiatek do kożucha.
Już wydany kilka miesięcy wcześniej album For The Music zespołu Blackfield zawierający miałki pop bez wyrazu mógł niepokoić, ale Blackfield to dzisiaj bardziej solowy projekt izraelskiego multiinstrumentalisty Aviva Geffena (produkcja, teksty, kompozycje i większość instrumentów), a wkład Stevena ogranicza się do gitary oraz wokalu w trzech utworach. Na tle tamtej płyty The Future Bites to wręcz arcydzieło. Jaka jest więc ta przyszłość według Stevena Wilsona? Trochę nostalgiczna, mocno zakorzeniona w estetyce popu lat 80., których ducha tu wyraźnie czuć. Przynależność do trzeciej dekady XXI wieku podkreśla nowoczesna produkcja i to jest z pewnością atut wydawnictwa. A same piosenki? Pop jak to pop – potrzebuje wyrazistej melodii, wpadających w ucho refrenów, i tego tutaj brakuje. Za to jest rytmicznie i melodyjnie od samego początku niemal do końca. Po krótkim intro Self atakuje dynamicznym rytmem – to krótki, taneczny kawałek, bardzo bezpieczny i niezapadający w pamięć. Jeszcze bardziej nijaki jest 12 Things I Forgot. Jednym uchem wpada, drugim wypada, i ja już go zapomniałem. Nieźle wypada żywiołowy Follower (wyśmiewający ludzi goniącymi za followersami w social mediach) – tutaj dyskotekowy rytm przełamuje czasem brudna gitara (tak dla przypomnienia, że autor ma rockowe korzenie). Głównym daniem jest jednak 10-minutowy (!), promujący album na pierwszym singlu utwór Personal Shopper. Taki electro-pop, bardzo ejtisowy, z pulsującym beatem, falsetem Wilsona, żeńskimi chórami i nawet gościnnym udziałem Eltona Johna, który w środku utworu czyta listę niepotrzebnych zakupów. To niezła ironia, bo to przecież Elton słynie z wydawania fortuny na różne ekstrawagancje, do tego wśród zbędnych produktów wymienia m.in. specjalne wersje albumów, których dostarczycielem jest przecież nie kto inny jak Steven Wilson. Muzycznie to nawet wyrazisty numer, gdyby nie jego długość i ta nieszczęsna wstawka w środku. Przebija go inny singel, Eminent Sleaze, opatrzone dystopijnym teledyskiem nagranie pachnące R&B, gdzie jest i klimat, i odpowiedni groove, i fajny refren wyśpiewany przez urocze panie. Mógłby być hicior, gdyby 30 lat temu wyśpiewał go George Michael czy Prince. Dzisiaj nie ma szans, zwłaszcza w wykonaniu Stevena, który ma swoją publikę i choćby nie wiem co robił, nie trafi do mainstreamu i odbiorców Madonny czy Lady Gagi. To wiedzie do pytania – dla kogo jest ten album? Starych fanów zirytuje, nowych raczej nie pozyska, bo od prostych piosenek mamy innych artystów. Nie umiem odpowiedzieć. Wilson zrobił frajdę głównie sobie, i to też dobrze. Ale gdyby nie jego progrockowa przeszłość, oceny byłyby zapewne wyższe.
Na płycie są też spokojniejsze momenty. Triphopowy, oparty na brzmieniu syntezatorów King Ghost, minimalistyczna ballada Man Of The People, i wreszcie zamykający całość Count Of Unease – jedyny moment, gdy Steven Wilson jest Stevenem Wilsonem sprzed lat, gdy czaruje głosem, dźwiękami, nastrojem, gdy tworzy ambientowe pejzaże. To pastelowa ballada, w której nie dzieje się wiele, ale jest po prostu ładna i stanowi idealne wytchnienie po dyskotekowej łupance serwowanej wcześniej. Piękne zwieńczenie dziwnej płyty. Dziwnej, bo nietypowej. Nie mogę jej wysoko ocenić, nawet jeśli pominę rozczarowanie stylistyczną woltą artysty. Brakuje wyrazistości, dobrych piosenek, rozpoznawalnych refrenów. Brakuje konkretów, bo jeśli oceniam pop, to poszukuję hitów, nie wystarczy świetna produkcja czy ambitne teksty, nie o to tu chodzi. Nie oczekuję, że Steven Wilson wróci do dawnych brzmień, byłoby to nielogiczne. Liczę, że następnym razem po prostu napisze lepsze piosenki.