BLUE OYSTER CULT The Symbol Remains

Blue Oyster Cult Symbol Remains recenzjaBLUE ÖYSTER CULT
The Symbol Remains
2020

Najpierw krótkie przypomnienie. Blue Öyster Cult (w skrócie BÖC) to amerykański zespół hardrockowy, który swoje największe sukcesy święcił w latach 70., i trzeba przyznać, że nie były to żadne wielkie sukcesy, ale panowie nagrywali całkiem przyzwoite płyty, zresztą robili to dość regularnie aż do 2001 roku, gdy ukazał się ich ostatni studyjny krążek Curse Of The Hidden Mirror. Nie wylansowali jakichś nieśmiertelnych hitów (choć kilka nadal pamiętam: Godzilla, Astronomy, Veteran Of The Psychic Wars), ale z całej ich dyskografii da się zrobić naprawdę dobrą rockową składankę. Dziś już mało kto tak gra, jednak na fali renesansu retro rocka zamknięta wydawałoby się historia, ma oto swój dalszy ciąg. Nowojorczycy się reaktywowali i po 19 latach przerwy wydali nowy album. Już bez lidera (Allen Lanier, założyciel, gitarzysta i klawiszowiec grupy zmarł w 2013 roku), ale z wokalistą Erikiem Bloomem i gitarzystą prowadzącym Donaldem „Buck Dharma” Roeserem (który śpiewał w ich największym hicie (Don’t Fear) The Ripper z albumu Agents Of Fortune). Skład uzupełnili młodsi muzycy: basista Danny Miranda, klawiszowiec i gitarzysta Richie Castellano oraz perkusista Jules Radino. Płyta nosi tytuł The Symbol Remains i udanie nawiązuje do najlepszych lat grupy.

Symbol pozostaje i charakterystyczne granie również. Przesadą byłoby stwierdzenie, że Blue Öyster Cult dorobił się własnego, od razu rozpoznawalnego stylu, ale nie zmienia to faktu, że rockowi weterani mają pewne nawyki i grają inaczej od młodych wymiataczy. Nowa muzyka zespołu to po prostu udana wycieczka w lata 70., w tamte dźwięki i tamte klimaty. Nie ma tu żadnego udawania, kopiowania wielkich, jest to naturalne, szczere granie ponad 70-letnich muzyków w tym samym stylu, którym czarowali ponad cztery dekady wcześniej. Tylko tyle i aż tyle. Godzina muzyki, 14 dobrych piosenek, z których przynajmniej połowa byłaby ozdobą starych, klasycznych albumów. Kierunek wyznacza już otwierający zestaw That Was Me, masywny, oparty na hardrockowym riffie, z ostrym wokalem Blooma i potężną perkusją, ale dwie prawdziwe perły znajdują się dalej. Stand And Fight na starcie czaruje pięknym basem, ogólnie jest bardziej surowy, cięższy, ma lepszą melodię, i trudno się od niego uwolnić. Moc i potęga na miarę Metalliki wgniata w fotel i uzależnia. Równie dobry, ale inny jest The Alchemist – utwór bardziej mroczny, najdłuższy na płycie (ale tylko 6 minut), ze złowieszczym wokalem, ponurymi klawiszami i rewelacyjną solówką w środkowej partii. To dzieło na miarę tych najlepszych nagrań grupy.

Od dźwięku dzwoniącego telefonu zaczyna się przebojowy The Machine – utwór o uzależnieniach współczesnych ludzi od technologii, w którym rolę wokalisty przejął Richie Castellano. W ogóle rytmicznych, potencjalnych hitów jest tu więcej, i chociaż ja nie przepadam za takim lżejszym pop-rockiem, to słucha się tego całkiem sympatycznie. Skoczny Nightmare Epiphany, rozpędzony The Return Of St. Cecilia, lekko bluesujący Florida Man czy cudowny, klimatyczny Edge Of The World z chórkami w refrenie to kapitalne piosenki. Dziś może lekko trącą myszką (tak samo jak to stwierdzenie) i nie mają jak się przebić przez radiową tandetę, ale to nie wina BÖC.

Nie wymieniam dalej, bo po co? Sami odkrywajcie własne smaczki na tym krążku. Jest czego słuchać, jest co podziwiać, choć oczywiście to nie żadne wybitne dzieło, żaden rockowy klasyk (dlatego trzy gwiazdki ode mnie, a ta dodatkowa czwarta za odwagę, chęci i za to, że im się jeszcze chciało coś nagrać), jednak solidna porcja dobrze wykonanego rocka w klimacie retro. Wypada tylko mieć nadzieję, że panowie pójdą za ciosem, że nie poprzestaną na tym jednym wydawnictwie, i że na kolejne nie każą czekać 19 lat. Wciąż mają sporo energii, pomysłu i bardzo wiele jakości.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: