JOE BONAMASSA
Royal Tea
2020
Joe Bonamassa to artysta, o którym zawsze chętnie piszę. Dlaczego? Bo od lat nagrywa same dobre albumy. Może nie wybitne, ale wszystkie przynoszą sporo kapitalnie zagranego, współczesnego blues rocka. Nieco skomercjalizowanego, ale nic w tym złego. Genialny gitarzysta nie zawiódł i tym razem. Jego Królewska Herbata smakuje wybornie, choć w zasadzie jest taka sama jak kilka poprzednich albumów i czasem już sam nie wiem, co pisać o tej muzyce. Jeśli ktoś nie bardzo kojarzy to nazwisko, odsyłam do mojej recenzji świetnej płyty Driving Towards The Daylights z 2012 roku – tam pisałem więcej o tym zaledwie 43-letnim, najlepszym gitarzyście swego pokolenia, jaki to tytuł swego czasu nadał mu Guitar One Magazine. Album o dumnie brzmiącym tytule Royal Tea, nagrany w londyńskim Abbey Road Studios („tworzenie tej płyty w Londynie opłaciło się, naprawdę brzmi dogłębnie brytyjsko”), inspirowany był wielkimi klasykami brytyjskiego blues rocka lat 60. i 70., jak Jeff Beck, John Mayall, Eric Clapton, Led Zeppelin i Cream. Tak, proszę państwa – nowojorczyk, Amerykanin z krwi i kości, nie sięga do korzeni z USA, do kolebki bluesa, tylko oddaje hołd brytyjskim mistrzom. Ta królewska „brytyjskość” wylewa się nie tylko z każdego utworu czy zaproszonych do nagrania gości, lecz w postaci przebitek z Londynu i studia zdobi też teledyski nakręcone do kilku piosenek, a jakby komuś było mało, to jeszcze na okładce napisano „made in England” i „product of Abbey Road”.
Zaczyna się z grubej rury, bo When One Door Opens to nie tylko najdłuższy (siedem i pół minuty), ale też najlepszy utwór na płycie. I bardzo zaskakujący, z symfonicznym wstępem i progrockowymi inklinacjami. Niby to typowa dla Bonamassy ballada, ale zrobiona z wielkim rozmachem, a w połowie przeradza się w ostry rockowy numer. Jeszcze ostrzej robi się później w utworze tytułowym, który pilotował płytę na singlu. Kapitalny, pulsujący rytmem kawałek z refrenem w żeńskim wykonaniu. Murowany hicior w rockowych stacjach, gdyby tylko radia to grały. Ballada Why Does It Take So Long To Say Goodbye zapewnia chwilę odpoczynku, ale jakże świetna to ballada, bardzo emocjonalna, z mocną (a jakże!) wstawką w środku. Zaraz potem najcięższy w zestawie utwór, hardrockowy wręcz Lookout Man!, bardzo surowo brzmiący, oparty na basowym motywie Michaela Rhodesa, z niebanalną partią harmonijki. Z kolei High Class Girl to dynamiczny, przebojowy bluesior w stylu lat 60. z dominującą rolą Hammondów. I tak mogę dalej wymieniać, ale po co? Royal Tea imponuje wielowątkowością i rozmachem. Joe Bonamassa puszcza oko do klasyków serwując różnorodne muzycznie utwory, które jednak idealnie do siebie pasują. Każdy jest na swój sposób dobry, nawet rozpędzone rock’n’rollowe Lonely Boy, hendrixowskie I Didn’t Think She Would Do It czy Savannah z Bonamassą na mandolinie, utwór w stylu country (którego jako gatunku zasadniczo nie trawię). Ten ostatni to już zdecydowanie powrót do Ameryki, podobnie jak 7-minutowe bluesisko Beyond The Silence.
Joe Bonamassa jest w wybornej formie. Nagrał jeden z najlepszych albumów w swojej dyskografii, wielobarwny i przebojowy, godny kultowego studia, w którym maestro gościł po raz pierwszy.