PINEAPPLE THIEF Versions Of The Truth

Pineapple Thief Versions Of The Truth recenzjaPINEAPPLE THIEF
Versions Of The Truth
2020

Złodzieje Ananasów wydają swoje płyty regularnie co dwa lata. Ta najnowsza odsłania nam różne Wersje Prawdy. Ale czy prawda ma wersje? Dobrze, żarty na bok – to odniesienie do chaosu współczesnego świata, gdzie prawda jest pojęciem względnym i często zależy od interesów tego, kto ją przedstawia, chociaż akurat tytuł albumu można by spokojnie odnieść do różnych etapów twórczości Anglików. Pineapple Thief powstał w 1999 roku w Yeovil w hrabstwie Somerset i przez pierwszą dekadę XXI wieku był zespołem neoprogresywnym, a jego muzyka mieniła się wieloma barwami i kipiała od pomysłów. Potem jednak lider formacji, wokalista i gitarzysta Bruce Sword doszedł do wniosku, że może powiedzieć wszystko co chce w znacznie krótszym czasie, i miejsce rozbudowanych, intrygujących kompozycji zajęły zwykłe piosenki. Czasem blade i nijakie, a czasem piękne i urzekające, jak choćby te na płycie Your Wilderness z 2016 roku. Kolejny krążek Dissolution już nie był tak udany i szczerze mówiąc wobec najnowszej propozycji zespołu nie miałem wielkich oczekiwań. I dobrze, przynajmniej nie czuję się rozczarowany.

Versions Of The Truth to album przepiękny i… przepięknie nudny. Z jednej strony przynosi dokładnie to, co dwa poprzednie, czyli porcję eleganckich, urokliwych, leniwie snujących się piosenek w stylu jakże charakterystycznym dla Soorda i spółki, z drugiej strony ile można powtarzać ten sam patent? Toć przecież nawet najsmaczniejsze ciasto serwowane w nadmiarze może się przejeść. Nie ma tu żadnych zaskoczeń, nietypowych rozwiązań, czegoś co porwie słuchacza, czegoś ponad standard, a ten standard osłuchuje się dość szybko, bo gdzieś w połowie albumu. Too Many Voices brzmi jak Leave Me Be, Out Of Line jak Too Many Voices, i tak dalej. Ogólnie too many identical songs. Nawet jeśli każda z tych piosenek słuchana osobno jest ładna i może się podobać, zestawione razem dają wrażenie przesytu i budzą niesmak. Jeden z utworów trwa nawet 7 i pół minuty – myślałem, że może na moment Pineapple Thief przypomniał sobie czasy dawnej świetności, ale nic z tego, bo dzieje się tu niewiele, aczkolwiek z racji względnego dynamizmu kompozycji więcej niż w tych wszystkich łzawych balladach. Najlepsza z ballad nosi tytuł Driving Like Maniacs i przy tej piosence stawiam duuuży plus. Warto też zwrócić uwagę na niezłe otwarcie płyty – najpierw utwór tytułowy, który sporo zyskuje na tym, że jest pierwszy, i potem Break It All przypominający nieco Porcupine Tree (ale też z czasów „piosenkowych”). Reszta jest milczeniem. Ładna i nijaka. Najlepszym przykładem singlowy kawałek Demons, o którym nie można niczego złego powiedzieć: jest melodyjny, przyjemnie buja, ma miły dla ucha refren, nawet da się zanucić, ale… jest kompletnie bezpłciowy. Leci, leci, przemija, i do widzenia, już go zapomnieliśmy. Nawet towarzyszący mu klip przez cztery minuty pokazuje z różnych stron twarz Bruce’a Soorda. Tyle, nic więcej. Naprawdę. Nie wiem, kto się więcej napracował – autor utworu pisząc go czy reżyser obrazu George Laycock.

Chciałem to jakoś mądrze podsumować, ale nie ma jak. Monotonia zabija ten album. Nawet po kilku odsłuchach trudno mi rozróżnić poszczególne utwory. Pojedyncze zrywy tego nie uratują. Versions Of The Truth jako całość nie przekonuje. Jeśli chcecie mieć trochę frajdy, słuchajcie tych nagrań osobno. Jedno, dwa, nie więcej, potem długa przerwa. W ten sposób nie dostaniecie niestrawności. Powiem więcej: wtedy to danie może nawet smakować. Tak czy owak liczę na więcej za dwa lata. Na znacznie więcej.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: