NICK MASON’S SAUCERFUL OF SECRETS
Live At The Roundhouse
2020
Zwykle nie komentuję płyt koncertowych, ale od każdej reguły są odstępstwa, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Taki właśnie – absolutnie wyjątkowy, jest projekt byłego perkusisty Pink Floyd, Nicka Masona. Ten najmniej popularny muzyk z obozu Floydów postanowił wyjść z cienia kolegów i uświadomić współczesnym, dlaczego znani z hitowych płyt lat 70. Pink Floyd uznawani byli wcześniej za psychodeliczny fenomen (nomen omen taki właśnie tytuł nosiła pierwsza polska książka o zespole). Zebrał wokół siebie czterech muzyków (najbardziej znani to basista Guy Pratt, który w przeszłości koncertował i nagrywał zarówno z po-watersowskim Pink Floyd, jak i z Davidem Gilmourem, oraz znany ze Spandau Ballet gitarzysta i wokalista Gary Kemp) i pod nazwą Nick Mason’s Saucerful Of Secrets ruszył w trasę, by przypomnieć światu stare utwory grupy. Nawiązanie do tytułu drugiej płyty Pink Floyd nie jest przypadkowe – panowie prezentują materiał grany na koncertach pod koniec lat 60., czyli w czasach, gdy liderem formacji był jeszcze Syd Barrett i dopiero pierwsze kroki stawiał David Gilmour. To muzyka eksperymentalna, z dużą ilością psychodelicznych odjazdów i gitarowych popisów, nie oszukujmy się – poza kilkoma wyjątkami nieco już zapomniana, bo Floydzi stali się wielcy i popularni znacznie później. Ale nie sztuka odgrywać największe hity i właśnie w tym tkwi siła projektu – dzięki Masonowi te klasyczne utwory zyskały drugie życie, w wielu przypadkach wręcz dosłownie. Gdy dzięki uprzejmości przyjaciół z Rock Serwisu latem ubiegłego roku poszedłem na Torwar obejrzeć Nick Mason’s Saucerful Of Secrets na żywo, nie mogłem uwierzyć własnym uszom (i oczom też, bo wizualna oprawa koncertu też była kapitalna). Wehikuł czasu zadziałał perfekcyjnie – usłyszałem zespół grający z radością i pasją, do tego z wielką mocą, dzięki czemu nawet te niezbyt porywające utwory (a we wczesnym etapie kariery takich nijakich nagrań trochę było) w nowej aranżacji brzmią świetnie i nowocześnie.
Album Live At The Roundhouse zawiera materiał zarejestrowany w maju 2019 roku podczas występu grupy w legendarnym londyńskim klubie Roundhouse – czyli w miejscu, w którym Pink Floyd debiutował 15 października 1966 roku przed dwutysięcznym audytorium. Wydany we wrześniu jako podwójny winyl, Blu-ray oraz najciekawsza wersja 2CD+DVD, przynosi w sumie aż 21 utworów – pełny przegląd wcześniej twórczości Pink Floyd. Są więc singlowe hity Arnold Layne, See Emily Play, Point Me At The Sky czy zagrany z punkrockową zadziornością Vegetable Man (w podobnej konwencji podany jest Lucifer Sam), są hardrockowe petardy The Nile Song i When You’re In oraz kapitalne wersje hitów Let There Be More Light i Childhood’s End, utworów zwiastujących przyszłą wielkość Pink Floyd. Jest 10-minutowy fragment kultowej suity Atom Heart Mother, której otwarcie i zamknięcie stanowi akustyczna ballada Watersa If, jest otwierający oficjalną dyskografię utwór Astronomy Domine i koncertowy klasyk One Of These Days oraz nieco skrócona (i bardzo dobrze) wersja Interstellar Overdrive. Nieco okrojono też suitę A Saucerful Of Secrets, i to także wyszło jej na zdrowie. Wreszcie crème de la crème, 12 minut absolutnej perfekcji – Set The Controls For The Heart Of The Sun w najlepszej wersji, jaką kiedykolwiek słyszałem (a słyszałem wiele). Ja wiem, że na koncercie panuje specyficzny klimat i na żywo wszystko brzmi lepiej, ale zapewniam, że ta muzyka nie potrzebuje obrazu. Jednak oglądając Live At The Roundhouse poczujecie się, jakbyście tam byli. Nie we współczesnym Londynie, tylko w Londynie końca lat 60. Realizacja tego widowiska, charakterystyczna oprawa świetlna, sposób filmowania i kadrowania, znakomity montaż (dzięki któremu można zobaczyć znacznie więcej niż na żywo), wszystko to razem z tą awangardową muzyką, pełną psychodelii, zahaczającą o space rock, tworzy magiczną aurę, która pozwala zrozumieć, dlaczego Pink Floyd ze swoich początków był tak frapujący i intrygujący. Jak mówi sam mistrz ceremonii: „Kiedy pierwszy raz razem zagraliśmy, dosłownie pierwsze nuty, pomyślałem sobie: ja już tutaj byłem. Było to tak bardzo podobne do tych oryginalnych koncertów Pink Floyd, które robiliśmy w roku 67.” Szkoda tylko, że nie wydano wersji Blu-ray+2CD, bo chociaż sama muzyka broni się doskonale (dlatego warto mieć wersję CD), dopiero razem z obrazem pozwala w pełni docenić magię tamtych kolorowych czasów.
Ocena i gwiazdki nie mają tu znaczenia. Mogę dać tylko najwyższą, bo to album, który zwyczajnie wypada mieć na półce. Na półce, czyli na fizycznym nośniku, a nie ściągnięte do telefonu. Tym bardziej, że samo wydanie 2CD+DVD jest równie atrakcyjne co jego zawartość. Absolutny must have każdego miłośnika muzyki rockowej.