AIRBAG
A Day At The Beach
2020
Pisałem długo o Airbag przy okazji poprzedniej płyty Disconnected z 2016, teraz więc będzie nieco krócej. Bo ile razy można powtarzać to samo? Norwegowie już dawno wypracowali swój własny styl, pokrewny ich brytyjskim idolom czyli Pink Floyd i Porcupine Tree (zresztą zaczynali jako cover band Floydów), więc kierują swą muzykę do bardzo konkretnego odbiorcy. Jak ktoś lubi tego typu klimaty, melancholijne pejzaże malowane głównie tęskną gitarą Bjørna Riisa i głosem Asle Tostrupa, ten może śmiało sięgać po najnowsze dzieło zespołu A Day At The Beach. I niech Państwa nie zwiedzie wakacyjny tytuł – to wciąż pełna uroku, ale raczej jesienna muzyka, dokładnie taka sama jak 4 lata temu. Lub 7 lat temu na płycie The Greatest Show On Earth. To nadal art rock najwyższej próby, bo panowie nagrywają rzadko, lecz nigdy nie schodzą poniżej pewnego, dość wysokiego poziomu. Reszta to kwestia gustu – albo to lubisz, albo nie. Ja zdecydowanie cenię takie granie i za każdym razem wybaczam im, że muzycznie stoją w miejscu, że nie wprowadzają nowych elementów (no, może tym razem jest ciut więcej elektroniki), że praktycznie grają wciąż jeden i ten sam utwór. Ale jakże piękny to utwór…
Na nowej płycie „utwór” przyjmuje 6 postaci. Dwie krótsze formy to rozdzielona na dwie części kompozycja tytułowa. Obie ładne, ale polecam tę drugą, w pełni instrumentalną, będącą z jednej strony kwintesencją stylu Airbag (gitara Riisa uroczo łkająca na tle elektronicznego podkładu), a z drugiej pokazem nowinek na albumie (jednak nie stoją w miejscu!), czyli mocniejszej roli instrumentów klawiszowych, podanych często w „ejtisowych” i nowofalowych, tutaj wręcz trip-hopowych klimatach. Wystarczy posłuchać samego wstępu A Day At The Beach (Part 2), gdzie klawiszowe intro perfekcyjnie uzupełnia odgłos bijącego serca. Pozostałe nagrania to już typowe dla Airbag rozbudowane formy, w których Norwegowie czują się najlepiej. Przestrzenne nagrania trwające +/- 10 minut, zbudowane w bardzo podobny sposób, z delikatnymi wokalami w pierwszej części i efektownymi popisami instrumentalistów w drugiej. Elektroniczny puls rozpoczyna wybrane do promocji albumu nagranie Machines And Men, które stopniowo się rozkręca i jest wręcz dynamiczne, przynajmniej jak na standardy Airbag, pełne agresywnych riffów. I przebojowe – jeśli przebój może trwać 11 minut (u Norwegów jak najbardziej). Motoryczny rytm wycisza się w finale wprowadzając pastelowe nagranie tytułowe, które już omówiłem.
Drugi „długas” to Into The Unknown, utwór też przesiąknięty elektroniką, która przybiera tu bardzo różne formy (od ilustracyjnej à la Tangerine Dream, po dźwięki eksperymentalne, jak np. odgłos helikoptera), jednak z czasem ustępuje miejsca cudownej gitarze Bjørna Riisa, który wieńczy dzieło solówką wyjątkowej urody (oczywiście to wszystko po wyśpiewaniu tekstu przez Asle Tostrupa w pierwszych minutach). 8-minutowy Sunsets całkowicie zmienia nastrój. Flirt perkusji Henrika Fossuma i wyrazistego basu Kristiana Karla Hultgrena (który formalnie nie jest członkiem zespołu, ale po odejściu klawiszowca Jørgena Hagena i basisty Andersa Hovdana został zaproszony do współpracy przez pozostałych trzech muzyków i pełnił bardzo ważną rolę w nagraniach) jest łagodzony przez spokojny śpiew wokalisty, ale syntezatory w stylu lat 80. i ostre riffy Bjørna żeglują w kierunku new wave, i tu już nie można powiedzieć, że Airbag nie oferuje niczego nowego. Panowie przeszli długą drogę od delikatnych ballad i coverowania Pink Floyd do bardzo nowoczesnego prog rocka, nie rezygnując wcale ze swojej tożsamości, bo nawet omawiany utwór, chociaż formalnie ostry i surowy, ma fragmenty lżejsze i nostalgiczne. Mnie akurat to nagranie nie przekonuje, ale chapeau bas za próby. Za to nie powiem złego słowa na zamykającą całość wielowątkową kompozycję Megalomaniac. To 10 minut absolutnej perfekcji, klasyczny Airbag w swojej najlepszej postaci: delikatny wokal, oniryczne partie gitary, stopniowe budowanie klimatu, by nagle uderzyć w słuchacza agresywnym riffem i intensywną solówką, a w samym finale znów ukoić uszy i wyciszyć emocje. Prawdziwe cudeńko i mój faworyt w zestawie.
Norwegowie znów to zrobili. Zostało ich tylko trzech, ale to pozwoliło im zacieśnić współpracę i zrozumieć się lepiej. Nagrali swój najbardziej dojrzały i najbardziej zróżnicowany album, pełen nowinek i zaskakujących zwrotów, ale też bardzo szlachetny, wyrafinowany, pełen maestrii, wypełniony muzyką radującą uszy i chwytającą za serce. Skoro 7 lat temu dałem jednej z płyt najwyższą notę, teraz nie mogę zrobić inaczej. Dodam jeszcze, że zawartość krążka doskonale uzupełnia przepiękna okładka autorstwa wokalisty Asle Tostrupa.