PENDRAGON Love Over Fear

Pendragon Love Over Fear recenzjaPENDRAGON
Love Over Fear
2020

Lata lecą, dekady mijają, a Pendragon wciąż taki sam. Czy to zarzut? Niekoniecznie. W progresywnym rocku nie zawsze jest progresywnie (zazwyczaj nie jest), duża część wykonawców jest dość odporna na zmiany i często zjada własny ogon. Z drugiej strony sięgając po nową muzykę znanego wykonawcy oczekuję usłyszenia właśnie tego, w czym dany artysta jest najlepszy, a nie podbijania całkiem nowych terytoriów. Ale we wszystkim jest miejsce na kompromis. Trochę starego, odrobina nowego, i mamy przepis na sukces. Wydany wiosną album brytyjskich weteranów art rocka zrobiony jest według tej recepty, ale tego „nowego” jakby trochę mało. Zresztą Nick Barrett obiecywał powrót do korzeni i złotego okresu muzycznego grupy (czyli lat 90.), ale czy tak naprawdę Pendragon jakoś bardzo się od tych korzeni oddalił? Chyba niekoniecznie. Po prostu moda na tego typu granie minęła i aby dzisiaj zaistnieć, potrzeba czegoś więcej niż odgrywanie tego samego po raz n-ty. Szerzej pisałem o tym recenzując poprzedni krążek grupy Men Who Climb Mountains, i zainteresowanych tam odsyłam.

6 lat ciszy! Nie powiem, naczekaliśmy się długo, najdłużej w ponad 40-letniej historii formacji. Płyta Love Over Fear (od razu dodam: wydana bardzo efektownie) przynosi ponad godzinę muzyki i 10 utworów. Są… ładne, bardzo melancholijne, utrzymane w klimacie typowym dla klasycznych nagrań grupy. Zresztą głos i styl śpiewania Barretta jest tak charakterystyczny, że trudno go pomylić z kimś innym, i ten głos niejako determinuje rodzaj muzyki (którą przecież też tworzy Barrett) – najlepiej pasuje do sennych, leniwych piosenek, jakich na albumie nie brakuje (prześliczna, oparta na klawiszach i natchnionym wokalu Starfish And The Moon, taka sobie Afraid Of Everything i kompletnie nijaka Whirlwind). Ale są też nagrania żywiołowe (jak melodyjne i bardzo „pendragonowe” Everything na początku) i skoczne (360 Degrees – dla mnie nagranie zupełnie bezpłciowe, ale radia lubią takie folkowe pitu pitu ze skrzypcami w tle). Na szczęście zespół nie zarzucił długich kompozycji – może nie trwają po kilkanaście minut, jak to onegdaj bywało, ale mamy aż cztery nagrania ponad 8-minutowe, a to już coś. Zawsze lubię takie utwory, bo wykraczają poza piosenkowy schemat, muzycy mogą się wyszaleć, mamy fajne solówki, czasem zwroty akcji, i za takie kompozycje w przeszłości Pendragon ceniłem najwyżej. Chyba że były zbyt pogmatwane, jak na poprzednim albumie. Tutaj nie ma takiego zagrożenia, bo 8 minut to znów nie tak długo, by praktykować liczne łamańce – melodie są spójne, każda na swój sposób. Truth And Lies to rozciągnięta do granic możliwości ballada i dopiero solówka gitarowa Nicka urzeka w końcówce. Eternal Light jest pozytywnie pokręcony, ma ciekawy refren i długi instrumentalny finał. Water startuje od gilmourowskiej gitary, jest kameralny, wręcz uduchowiony, w tle przygrywa nawet delikatny saksofon, potem Barrett wchodzi z zaraźliwym refrenem, a końcówka to już mistrzowski popis gitarowych możliwości lidera. Absolutny numer jeden na albumie. Z kolei Who Really Are We? brzmi najbardziej rockowo, agresywne klawisze równoważy akustyczna gitara, w połowie mamy przełamanie i bardzo spokojny śpiew Nicka, po którym następuje ognisty finał z pełną pasji solówką. Cholera, to drugi numer jeden. Już za te dwa utwory muszę do oceny dodać jedną gwiazdkę, bo dawno tak dobrze chłopaki nie grali.

„Nieraz myślisz, że akurat ten album jest twoim najlepszym, ale kolejny może być jeszcze lepszy”. Tak mówił Nick Barrett 6 lat temu. A ja dodałem, że właśnie tego życzę grupie Pendragon – aby jej kolejny krążek był znacznie lepszy, mniej zachowawczy i bardziej wyrazisty niż Men Who Climb Mountains.Love Over Fear taki jest. Mniej zawiły i bardziej konkretny, przyjemniejszy w odbiorze, z lepszymi melodiami, nieprzekombinowany i utrzymany w klasycznym klimacie. I zawiera trzy perełki – jedną krótką i dwie długie. Reszta nieco odstaje, lecz też daje radę. Odsłuchanie tej płyty to dobrze spędzona godzina życia. A zapewniam – na jednym razie się nie skończy. Jest tu do czego wracać, nawet po latach. Panowie kazali nam czekać 6 lat, ale nie zmarnowali czasu.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: