PARADISE LOST
Obsidian
2020
Po wydaniu albumu Tragic Idol w 2012 roku chwaliłem grupę Paradise Lost pisząc, że klasycy doom metalu wracają do korzeni. Rzeczywiście, po niezbyt udanych eksperymentach brzmieniowych i paru słabszych pozycjach wreszcie zagrali, co należy i jak należy. Potem jednak było w kratkę, ale Medusa z 2017 roku znów zbierała głównie dobre recenzje. To jeden z najcięższych albumów zespołu, na którym dominuje mroczny klimat starych dzieł. Ten kierunek udanie kontynuuje najnowsze dziecko Paradise Lost zatytułowane Obsidian. To najlepszy album Paradise Lost od baaardzo dawna i doskonała wizytówka jego stylu.
Jaki więc jest styl Paradise Lost? Klasyczny doom metal, gdzie nisko nastrojone gitary tworzą mroczny nastrój, z którym współgra wolne, marszowe tempo nagrań i śpiew/melorecytacja/growling Nicka Holmesa (potwierdzającego tu swoją klasę wokalną). Bez żadnych kompromisów, ukłonów w stronę komercji, aczkolwiek łatwiejszych do przyswojenia melodii i refrenów jest znacznie więcej niż na poprzedniku. Nie brak wycieczek w inne rejony rocka, czego przykładem lekki skręt w stronę gotyku á la Sisters Of Mercy w singlowym Ghost czy kapitalnym Forsaken. Ktoś spyta – czy na dłuższą metę takie jednostajne, monotonne granie nie jest nudne? Zależy od spojrzenia. Trochę jest, lecz taka jest istota twórczości Brytyjczyków (i nie tylko ich – cierpi na to cały gatunek), większość utworów napisano według jednego schematu, przez co brzmią dość podobnie i trudno któryś z nich zdecydowanie wyróżnić, ale z każdym kolejnym przesłuchaniem wchodzą coraz głębiej. Na płycie wbrew pozorom sporo się dzieje, dużo tu zapożyczeń z dawnych albumów, poza tym jest wszechobecny wciągający doomowy klimat. W zasadzie już sam początek oferuje to, co najlepsze, i doskonale nastraja do reszty. Darker Thoughts zaczyna się niewinnie – akustyczny wstęp, smyczki w tle, lecz to tylko zmyłka, bowiem po chwili utwór zamienia się w doomowy walec, ale taki z dobrą melodią. Fall From Grace (pierwszy singel) atakuje ciężkimi, gęstymi riffami, które łagodzi melodyjny refren. Trzeci jest Ghosts, o którym już wspomniałem. A dalej podobnie, wyróżniłbym może jeszcze zaczynający się od niebiańskich chórów Forsaken i wieńczący dzieło, pełen klawiszowo-gitarowych dialogów, nieco przytłaczający Ravenghast.
Trudno pisać o takiej muzyce, ale niewątpliwie udał się chłopakom ten krążek. Miłośnicy Paradise Lost padną kolana, reszta odpuści uznając, że muzycy i tak wciąż grają jeden ten sam utwór. Ich strata. Obsidian to kawał dobrego, współczesnego rocka, i mniejsza o etykietki. Czarują same kompozycje, imponuje forma Nicka Holmesa, jego charakterystyczne przejścia od czystego niskiego śpiewu do growlu, tak samo jak finezyjne solówki Gregora Mackintosha czy masywne brzmienie gitar i bębnów. Oczywiście i reszta dokłada swoje – Aaron Aedy na gitarze rytmicznej kapitanie uzupełnia lidera, młodziutki Waltteri Väyrynen bębni jak weteran, a ponury bas Stephena Edmondsona jest wisienką na torcie. Wszystko tu zagrało i należy tylko trzymać kciuki, by Paradise Lost utrzymał formę na kolejnych wydawnictwach. Na razie cieszmy się tym, co mamy.