PEARL JAM
Gigaton
2020
Od wydania Lightning Bolt minęło 7 lat. Szmat czasu. Tyle właśnie klasycy grunge’u (obok Nirvany, Alice In Chains i Soundgarden zaliczani są do tzw. Wielkiej Czwórki z Seattle) kazali fanom czekać na swoją nową muzykę. Nie zależy im? Brakuje weny? A może po prostu pracują w swoim własnym tempie, bo przecież niczego już nie muszą udowadniać. I tak są wielcy, wyprzedają koncerty i zarabiają miliony, a że klimatu i poziomu debiutanckiego albumu Ten z 1991 roku nigdy już nie osiągną, co z tego? Zresztą nie można tego wymagać, są inne czasy, inne potrzeby słuchaczy, grunge w zasadzie odszedł do lamusa. Na pewno jednak po tak długim czasie od tej klasy wykonawcy o ugruntowanej pozycji można wymagać dobrych, mięsistych kawałków, dowodzących, że to wciąż pierwsza liga rocka. Szczęśliwie na nowej płycie Gigaton Eddie Vedder i spółka oferują kilka takich nagrań. Zdecydowanie przebili poprzednika, co akurat nie było trudnym zadaniem.
Pierwszy zwiastun był… dziwny. Wydany w styczniu na singlu, podszyty elektroniką Dance Of The Clairvoyants bardziej kojarzył się z Talking Heads niż Pearl Jam. Następny singel to Superblood Wolfmoon – prosty, zadziorny, trochę toporny rockowy kawałek w typowym dla grupy stylu, podobnie jak wydany na małej płytce wraz z albumem Great Escape. Tu już nie ma wątpliwości, jaki to zespół, a pełen gitarowych popisów utwór to jeden z mocniejszych fragmentów całości. Zestaw otwiera jeszcze cięższy, postpunkowy numer Who Ever Said z wpadającym w ucho, energetycznym refrenem, i w zasadzie po wysłuchaniu tych czterech nagrań nie ma się do czego przyczepić. Nawet do drobnej zmiany stylistyki, bo to chyba dobrze, że muzycy próbują czegoś nowego. Potem jednak tempo siada, nagrania są melancholijne (Alright), rozwlekłe (Seven O’Clock), a nawet całkowicie bezbarwne (Buckle Up czy Comes Then Goes – ja wiem, że w USA inaczej jest odbierane takie akustyczne pitolenie, ale jestem w Europie i nie lubię takiego grania). Nieco lepiej wypada ballada Retrograde, ale też mnie nie rusza. Podobnie jak rock’n’rollowe Never Destination i Take The Long Way – jest tu tempo, ale nic poza tym. Surowe to i nijakie. Nieźle za to wybrzmiewa finałowy, pachnący Peterem Gabrielem utwór River Cross, ale znów – co to ma wspólnego z Pearl Jam? Chyba tylko tyle, że jest umieszczone na płycie Amerykanów z Seattle, a nie ekswokalisty Genesis.
Jak to więc podsumować? Z dużej chmury mały deszcz? Nie do końca, ale z pewnością początek płyty obiecywał znacznie więcej, niż w efekcie otrzymaliśmy. Może nie trzeba było aż 12 utworów i 57 minut muzyki? Z drugiej strony – przez 7 lat można napisać dwa lub trzy razy tyle… Mimo wszystko Gigaton to miły prezent na 30-lecie istnienia Pearl Jam. Nie zachwyca, nie porywa, ale jest tu trochę naprawdę dobrych utworów, trochę poszukiwania czegoś nowego, nieszablonowego, świeżego, a że panowie Ameryki nie odkrywają… Odkryli ją kiedyś płytą Ten i nikt im tego nie zabierze. Teraz nagrali przyzwoity, solidny album. Lepszy od poprzedniego, może nawet najlepszy w tym stuleciu. A to już brzmi całkiem dobrze, prawda?