KORN
The Nothing
2019
„Panie i panowie: Korn is back! Chłopaki skończyli zabawę z elektroniką, spięli pośladki i są dzisiaj silniejsi niż kiedykolwiek w obecnym stuleciu. Jadą niczym walec, grają mocno i konkretnie czerpiąc garściami z przeszłości, Davis śpiewa jak natchniony, a gdy trzeba krzyczy, rapuje czy skreczuje.” Tymi słowami kończyłem recenzję albumu Serenity Of Suffering z 2016 roku. Nieco ponad trzy lata później wypada się pod nimi podpisać, bowiem kolejny krążek formacji zatytułowany The Nothing potwierdza niezłą formę Jonathana Davisa i spółki, chociaż do ideału jeszcze daleko. Gdyby nie pewne smutne wydarzenia z życia wokalisty, można by jego tytuł interpretować jako brak jakichkolwiek zmian. Nothing. Nic. Nic się nie zmieniło, chłopaki nadal grają to co kiedyś (za wyjątkiem mrocznego okresu, gdy zanadto pasjonowali się elektroniką i dubstepem), a główną rolę wiodą ostre riffy na przesterowanych gitarach i mocne bębny. To prosta, dość toporna muzyka, ciężko tu o hity, ale wyrazistość nigdy nie była mocną stroną grupy, więc trudno oczekiwać cudów, niemniej to całkiem przystępne łojenie i jeśli ktoś zna i lubi Korn, zwłaszcza wczesne płyty i tę sprzed trzech lat, wie czego się spodziewać i dokładnie to dostaje. Nic więcej.
W tzw. międzyczasie (a konkretnie w 2018 roku) Jonathan Davies wydał swój pierwszy w pełni autorski album Black Labyrinth. Płyta była niezła, bardzo zróżnicowana (znacznie bardziej niż krążki macierzystej formacji) i wtedy zaczęto zadawać pytanie: po co komu Korn? Powiem tak: lepiej mieć jedno i drugie, wokalista może działać w zespole, a na boku realizować solowe projekty, zwłaszcza gdy są tak udane. Rok później wiemy, że Korn też się wybronił, chociaż album rodził się w bólach i taki jest też przy odsłuchu – nie wchodzi za pierwszym razem, ale jak już zaskoczy, to zostaje na dłużej. Teraz krótko o tych bólach, bo to podstawa zrozumienia przesłania całości. W sierpniu 2018 z powodu przedawkowania narkotyków zmarła 39-letnia żona wokalisty Deven, i wyrazem bólu po jej stracie jest właśnie omawiana płyta – mroczna i poruszająca. „Poprzedniego roku przeszedłem przez piekło i musiałem to z siebie wyrzucić. Przeniosłem te emocje na płytę. Był to rodzaj terapii dla mnie. Jedni chodzą do psychiatry, a ja mam od tego moją muzykę.”
Pomijając stronę emocjonalną, skupmy się na samej muzyce. Jaka jest już pisałem – o ile Serenity Of Suffering (który był solidną porcją nowoczesnego nu metalu) udanie nawiązywał do najlepszych dokonań z początków kariery zespołu, o tyle The Nothing doskonale kontynuuje obrany kierunek. Krótki wstęp na dudach można potraktować jako rozgrzewkę, bo utwór Cold oferuje już wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej: gęste brzmienie, masywne riffy, charakterystyczny bas Fieldy’ego i cały wachlarz wokalnych możliwości lidera. Jak na Korn, utwór jest wręcz przebojowy (zresztą jeden z singli). W ogóle melodii tu jakby więcej, tylko producent Nick Raskulinecz robi grupie krzywdę próbując na siłę unowocześnić jej brzmienie, przez co jest zbyt sterylne, wygładzone, bas ginie pod ścianą dźwięku, a to przecież rasowa metalowa kapela i nie wolno jej nakładać kagańca. Ale w końcu sami go wybrali więc chyba im to nie przeszkadza. Tak czy inaczej materiał i tak się broni od początku do końca, bez specjalnych odchyleń w górę czy w dół. Jeśli musiałbym coś wybrać, stawiam na The Darkness Is Revealing z zakręconym wokalem pod koniec utworu oraz chyba najcięższy w zestawie Idiosyncrasy z growlującym Davisem. Taki Korn w pigułce.
The Nothing to idealna wizytówka piątki z Bakersfield. Panowie wrócili na dobrą ścieżkę i oby już z niej nie zbaczali. Tylko producenta mogliby zmienić…