LUCIFER’S FRIEND Black Moon

Lucifer's Friend Black Moon recenzjaLUCIFER’S FRIEND
Black Moon
2019

Wydanie nowego albumu Black Moon to doskonała okazja, by przypomnieć niemieckich pionierów hard rocka, grupę Lucifer’s Friend, która rozpoczęła działalność w Hamburgu w 1970 roku. Szmat czasu. Dzisiaj mało kto pamięta tę formację, a szkoda, bo był to całkiem dobry zespół, może nie z pierwszej ligi światowego rocka, ale zostawił po sobie kilka świetnych utworów, z Ride In The Sky na czele z genialnego debiutanckiego albumu. Wokalistą Lucifer’s Friend był obdarzony mocnym głosem charyzmatyczny John Lawton, który w 1976 roku odszedł do Uriah Heep (jego miejsce zajął Mike Starrs z Colosseum II), stąd też pewne podobieństwo nagrań tych dwóch grup. Lucifer’s Friend dokonał żywota w 1982 roku, ale w 2014 roku reaktywowano grupę w niemal oryginalnym składzie. Ukazał się krążek Awakening ze zremasterowanymi wersjami klasyków zespołu, a w 2016 roku całkowicie nowa płyta Too Late To Hate. Black Moon to najnowsze dziecko Niemców, drugie w nowym wcieleniu i bardziej konkretne niż bezbarwny poprzednik.

W zasadzie tu nie ma o czym długo pisać. Jak ktoś chce posłuchać klasycznego hard rocka w czystej postaci, niemal żywcem przeniesionego z lat 70., to Black Moon jest właśnie dla niego. Niby nic wielkiego, ale to nie żadne kopiowanie dobrych wzorców czy muzyka vintage inspirowana klasykami, stoner rock czy jak tam zwał. Tu nikt niczego nie udaje, to prawdziwi bohaterowie sprzed lat grają hard rock tak jak kiedyś. Szczerze i autentycznie, bez zbędnych nowinek i udziwnień, prosto z serca. Ludzie są po 70-tce, ale zamiast rzępolenia zramolałych dziadków mamy kipiącą od energii płytę w starym, dobrym stylu.

Na dzień dobry utwór tytułowy – świetna melodia, wyrazisty riff, gotowy materiał na przebój, gdyby tylko nie te jazzujące trąby… Nie jestem fanem tego instrumentu, ale tutaj w sumie dają radę, nadają kompozycji lekko jazzującego posmaku. Kwestia gustu. Tak czy owak to udany utwór i dobra zapowiedź tego, co nas czeka. Passengers potwierdza formę zespołu – nie ma trąb, jest za to świetny wokal Lawtona i mocne skojarzenie z Uriah Heep (tak przy okazji – niedawno wychwalałem nowe płyty tej grupy: OutsiderLiving The Dream), podobać się może rhythm’n’bluesowy Rolling The Stone i ciężki, pachnący Zeppelinami Palace Of Fools (mój faworyt) oraz oczywiście dynamiczny, najbardziej chwytliwy w zestawie Call The Captain z niezwykle nośnym refrenem.

Black Moon nie zawojuje list przebojów, nie zostawi też po sobie nieśmiertelnych hitów, obawiam się, że w ogóle mało kto zauważy to wydawnictwo. Trudno. Ja się cieszę każdą minutą (no, może niemal każdą), bo mało dzisiaj tego typu płyt. Zdecydowanie warto posłuchać.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: