LEBOWSKI Galactica

Lebowski Galactica recenzjaLEBOWSKI
Galactica
2019

Gdy w 2010 roku ukazała się płyta Cinematic powstałej kilka lat wcześniej w Szczecinie grupy Lebowski, narobiła wielkiego szumu na polskim rynku muzycznym. Zaskoczył sam pomysł stworzenia przez nikomu nieznany zespół dedykowanego wielkim postaciom polskiego kina koncepcyjnego albumu z ilustracyjną muzyką, który wypełniały klimatyczne, artrockowe kompozycje z wplecionymi sekwencjami monologów z filmów lat 60. Sprawiało to wrażenie ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego filmu i tak jest powszechnie postrzegane. Wcześniej nikt tak nie grał. To moim zdaniem jedna z ważniejszych i najbardziej intrygujących polskich płyt rockowych. Jednak Lebowski nie poszedł za ciosem i nie skonsumował sukcesu. Klawiszowiec Marcin Łuczaj i gitarzysta Marcin Grzegorczyk na kilka lat zamilkli, by przypomnieć o sobie dwa lata temu płytą koncertową, a nowy studyjny krążek ukazał się dopiero w 2019 roku. W muzyce taka przerwa to wieczność, ale może lepiej nie produkować nagrań taśmowo i nagrywać tylko wtedy, gdy masz coś wartościowego do przekazania? 9 lat to szmat czasu, jednak hasło „jakość zamiast ilości” mnie jak najbardziej przekonuje (ale tylko wtedy, gdy nie można mieć obu rzeczy naraz).

Nowa płyta nosi tytuł Galactica i przynosi 9 utworów. Niektóre znane są z koncertówki Lebowski Plays Lebowski, ale ich obecne, sterylne wersje oferują nową jakość. Czy zawsze lepszą, to już kwestia indywidualnych upodobań. Ja wolę dopieszczone w każdym detalu nagrania studyjne. Oczywiście Galactica nie robi takiego wrażenia jak debiut, bo już wiemy czego się spodziewać, ale to ciągle art rock najwyższej próby, jego niezwykle wyrafinowana odmiana, taka dla bardziej wymagających słuchaczy. Nie ma tu prostych melodii, banalnych refrenów czy wokali (w dwóch utworach jedynie delikatne wokalizy znanej z Cinematic Katarzyny Dziubak), jest za to godzina przemyślanej, inteligentnie skonstruowanej muzyki, od której trudno się oderwać. Muzyki trudnej do opisania poza tymi kilkoma stwierdzeniami powyżej. Nawet wymienianie utworów mija się z celem, bo wszystkie są świetne, każdy na swój sposób. Ozdobiony głosem pani Dziubak Midnight Syndrome, dwa nagrania znane w wcześniejszych singli – 10-minutowy The Doosan Way z „gilmourowską” gitarą i przeuroczy, szlachetny Goodbye My Joy ze smooth-jazzową partią flugelhornu (czy po naszemu: skrzydłówki) zagraną przez Markusa Stockhausena, jazzową legendę z Niemiec. Mnie bardzo ciepło nastraja tytułowa Galactica, ale uwielbiam też te ostrzejsze fragmenty albumu, gdzie poza wszechobecnym i dominującym syntezatorem przebija się gitara. To White Elephant z mocnym basem i oparty na ciężkim riffie The Last King, który efektownie kończy płytę.

Lebowski znów to zrobił. Wydał kapitalny album, momentami dorównujący genialnemu debiutowi. Warto podkreślić szatę graficzną wydawnictwa – to rozkładany digipack z książeczką, w której poszczególne kompozycje ilustrują starannie dobrane zdjęcia oraz skłaniające do refleksji aforyzmy Franza Kafki. To taki miły dodatek, bo do refleksji skłania sama zróżnicowana i wielobarwna muzyka zespołu. Może tym razem pozbawiona aktorskich monologów i mniej „filmowa”, lecz równie nieszablonowa, frapująca i pobudzająca wyobraźnię.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: