WATERBOYS
Where The Action Is
2019
Koleje losu szkockiej grupy The Waterboys fascynują mnie chyba bardziej niż jej muzyka. Wystartowali w latach 80. i choć trudno mówić o oszałamiającym sukcesie, wypracowali bardzo charakterystyczne brzmienie i zyskali oddaną grupę fanów. Kilka płyt (dla mnie głównie debiut), parę średnich hitów (głównie z lat 80.) i to w zasadzie tyle. Dekadę później zespół się rozwiązał, a w 1999 roku jeden z muzyków popełnił samobójstwo. Niezrażony tym faktem Mike Scott reaktywował grupę i ta działa do dzisiaj, chociaż główny twórca i mózg projektu nieustannie zmienia jej skład. W końcu to on tu jest najważniejszy, to on nadaje charakter muzyce Wodnych Chłopców i czaruje swym niepowtarzalnym głosem. Przyznam, że niespecjalnie mnie interesowały albumy tej formacji (bez ogródek – były nudne jak flaki z olejem), aż do momentu wydania świetnego Modern Blues w 2015 roku. Potem panowie znów obniżyli loty, a teraz powracają z kolejnym niezłym krążkiem. Where The Action Is nie trzyma poziomu wspomnianego wyżej, ale ma kilka godnych uwagi momentów, i na tych się skupię.
Dwie petardy na początku płyty ustawiają poprzeczkę bardzo wysoko. Wzbogacony żeńskimi chórkami utwór tytułowy, który ubarwiają Hammondy i skrzypce, z przytupem otwiera wydawnictwo, a zaraz po nim następuje swoisty hołd dla Micka Jonesa, gitarzysty The Clash – London Mick to zadziorny rockowy kawałek, jakich wiele miała w repertuarze ta londyńska grupa. Potem mamy dwa nijakie nagrania, w tym jeden odrzut z poprzedniej sesji, a ten fragment kończy podniosła ballada In My Time On Earth – nie moje klimaty, ale to ładna piosenka. Tu jednak dochodzimy do najważniejszego momentu płyty – Ladbroke Grove Symphony to jest ta kompozycja! Dzieło skończone i kompletne. Niby nic specjalnego, a jednak ma w sobie to coś. Melodię, klimat, tempo, cudowny dwugłos w wokalu i jeszcze skrzypce na koniec. Nagranie jakby żywcem wyjęte z końca lat 80. Opatrzone „fotograficznym” teledyskiem promowało płytę i był to słuszny wybór. Nie wiem, jak można je było zestawić z tak topornym koszmarkiem jak Take Me There I Will Follow You – ni to reggae, ni funk, nie rap, wszystko po trochu, i nic zarazem. Brrrr! Umówmy się, że reszta jest milczeniem. Może poza efektownym finałem, bo na końcu płyty mamy 9-minutową kompozycję Piper At The Gates Of Dawn. Czyżby Mike Scott, fan Beatlesów, Rolling Stonesów i Boba Dylana, tym razem składał hołd Sydowi Barrettowi i Pink Floyd? Dla niewtajemniczonych – taki tytuł nosił pierwszy album zespołu, ten jedyny nagrany z Sydem. Ta nieco monotonna melorecytacja przy dźwiękach fortepianu przemija zadziwiająco szybko i uroczo kończy tę płytę.
Dobrze, że The Waterboys działają nadal. Pałeczkę po nich już dawno przejęli The War On Drugs z USA (jak ktoś nie zna – polecam), ale Mike Scott nadal potrafi zaskoczyć i coś fajnego zaproponować. Where The Action Is to nie jest wybitny album, ale dla tego jednego momentu warto go posłuchać. A przecież tych niezłych fragmentów jest tu więcej. Doceniam więc te lepsze piosenki, a o gorszych już zapomniałem.