BETH HART
War In My Mind
2019
Beth Hart nie należy do artystek z pierwszych stron gazet (jak by się kiedyś pisało – dzisiaj lepiej pasuje: z głównych serwisów internetowych). Każdy jej nowy album to raczej lokalne wydarzenie, wywołujące niewiele komentarzy i recenzji. Szkoda, bo to wspaniała bluesrockowa wokalistka, ale co poradzić – takie czasy. To nie jest muzyka popularna, raczej taka dla rockowych smakoszy (zwłaszcza, że pani często współpracuje z Joe Bonamassą – jak ktoś nie zna tego nazwiska, polecam nie przyznawać się i szybko nadrobić zaległości). Ja w każdym razie uwielbiam jej ostatnie płyty, od przebojowej Bang Bang Boom Boom z 2012 roku, a po Black Coffee (nagraną z Bonamassą, a jakże!). Nie podobała mi się tylko refleksyjna i trochę nijaka Better Than Home z 2015 roku, ale reszta naprawdę trzyma poziom. A jak jest z tą najnowszą o niepokojącym tytule War In My Mind?
Pisałem kiedyś, że Beth to kobieta kameleon – z niesamowitą werwą i feelingiem śpiewa zarówno Whole Lotta Love Zeppelinów, jak i jazzujące Jazz Man, robiła nawet za Janis Joplin w broadwayowskim musicalu, z rzadko spotykaną łatwością żongluje gatunkami muzycznymi i w każdym z nich jest znakomita. Jednak na końcu i tak liczą się tylko kompozycje, a nie sam kunszt wykonawczy. Piosenki albo są dobre, albo nie są. Przekonują lub niekoniecznie. I niestety te najnowsze nie przekonują mnie w żadnym stopniu. Są nijakie, bezbarwne, niekonkretne, zupełnie odmienne od tych zamieszczonych na wymienionych wyżej krążkach. Oczywiście sam śpiew Beth jest OK, ale co z tego? Każda z jej poprzednich płyt z obecnej dekady jest o klasę lepsza. Ja wiem, że to ma być najbardziej osobisty album wokalistki, która cierpi na chorobę afektywną-dwubiegunową i w jej głowie trwa nieustanna wojna (stąd tytuł wydawnictwa), jest przepełniony emocjami, osobistymi wyznaniami i wzniosłą muzyką, ale na końcu oceniamy melodie, a te kuleją. Oczywiście są niezłe momenty, jak rockowy Bad Woman Blues na początku czy piękna fortepianowa ballada Sister Dear (nawiązująca do przedwczesnej śmierci Sharon, starszej siostry Beth), od biedy jeszcze można zaakceptować gospelowy Let It Grow czy leniwie snujący się Without Words In The Way, ale to wciąż za mało jak na tę panią. Na dodatek fatalną robotę zrobił producent Rob Cavallo, który wyczyścił brzmienie, pochował gitary, wygładził bębny i pozbawił muzykę rockowego ognia (posłuchajcie choćby kompozycji tytułowej). To mniej przeszkadza w fortepianowych balladach, jakich tu sporo, ale cała reszta jest zwyczajnie wykastrowana.
Na koniec zostawiłem coś pozytywnego. Jedną jaskółkę, która może i wiosny nie czyni, ale tu jest i ratuję album przed totalną porażką. Podniosły Rub Me For Luck to utwór, który przywraca wiarę. Dla tego jednego nagrania warto sięgnąć po ten krążek. Tutaj Beth Hart jest sobą i znów jest wielka. Świetna melodia, mroczny klimat, stopniowanie napięcia aż do dramatycznego finału, genialny wokal, podkład, wszystko. Absolutny majstersztyk, nie tylko na tej nijakiej płycie, ale w całej dyskografii artystki.
Jeśli ktoś nie zna Beth Hart, proszę nie zaczynać przygody od albumu War In My Mind. Warto cofnąć się kilka lat wstecz, kiedy Beth robiła naprawdę fajne rzeczy. Teraz przekombinowała. Może chciała przekazać zbyt wiele? Nie mam jednak wątpliwości, że to tylko drobny wypadek przy pracy.