IGGY POP Free

Iggy Pop Free recenzjaIGGY POP
Free
2019

Iggy Pop to ikona rocka. Można go lubić lub nie, ale ten punkowy weteran ma swoje wielkie zasługi, o których wspomniałem recenzując album Ready To Die z 2013 roku i wychwalając pod niebiosa trzy lata młodszy Post Pop Depression. To było naprawdę coś. Płyta, którą zakończył nieudane eksperymenty z wcześniejszych krążków (za wyjątkiem dobrego Preliminaires) i na jaką od dawna zasługiwał. Płyta pachnąca Davidem Bowie i przywołująca klimat Blackstar. Swoiste opus magnum muzyka. Teraz należało ten kierunek kontynuować, bo Iggy na szczęście nie zakończył wtedy swojej kariery, jak sugerował w wielu wywiadach. Odczekał przepisowe trzy lata i napisał jej kolejny, dziewiętnasty rozdział. Może nie tak barwny, niemniej też godzien uwagi. I chyba jeszcze bardziej przybliżający go do zmarłego przyjaciela.

Przyznam, że artysta wprawił mnie w nie lada zakłopotanie. Nagrał bardzo intymny, minimalistyczny, refleksyjny album, gdzie więcej melodeklamacji niż wokali, a rozmyte klawiszowe tło i trąbka w stylu Tomasza Stańki zastępują gitary. Jazz i ambientowe pasaże u ojca chrzestnego punk rocka? O co tu chodzi? Niby słuchaczy powoli do tej wolty przygotowywał, ale żeby aż w takiej dawce? Przedsmak tego, co nas czeka, daje krótki utwór tytułowy. To nie tylko wstęp, to kwintesencja tego krążka zawierającego zaledwie 10 kompozycji i nieco ponad pół godziny muzyki. Najpierw, po wspomnianym intro, jest zmyłka – Loves Missing to jedyny fragment płyty przypominający o rockowych korzeniach autora. Kapitany utwór, w którym trąbka Lerona Thomasa i elektronika Sarah Lipstate (bardziej znanej jako Noveller)
stanowią tło, a nie dominują. Podobnie jest w świetnej piosence James Bond, stylizowanej na pop lat 60. i pilotującej wydawnictwo na singlu. Tak, piosence – niewiele nagrań stąd można tym mianem określić. Chyba tylko te dwa. I dla mnie to dwa najjaśniejsze momenty płyty. Reszta… po prostu jest.

Jeśli wygłaszanie różnego rodzaju manifestów, recytowanie poezji Dylana Thomasa i Lou Reeda („na tym albumie inni artyści mówią w moim imieniu, ale moim głosem”) i szokowanie niesmacznymi skojarzeniami (Dirty Sanchez – jeśli ktoś nie wie, co to znaczy…), a to wszystko na tle delikatnej, niewinnej muzyki – jeśli to jest ta wolność, o którą artyście chodziło, to ja nie mam pytań. Nie kupuję tego. Co to ma niby być? Ni pies, ni wydra. Rzecz jasna – wolno mu. Jest wolny, także od rockowych zobowiązań. Nawet nie mogę go w pełni skrytykować, bo całkiem dobrze się tego albumu słucha, ale nie ukrywam, że wolę bardziej drapieżne, rockowe oblicze 72-latka, niż takie jazzujące pitolenie. Choćby takie, jakie Iggy zaserwował trzy lata temu, gdy znalazł idealną równowagę między tym, co robił kiedyś, a tym, co fascynuje go obecnie. Wiem jedno – jeśli mam ochotę posłuchać jazzu, raczej sięgnę po innych wykonawców.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: