OPETH
In Cauda Veneum
2019
Jeśli ktoś uważnie śledzi historię grupy Opeth, wie doskonale, jaką transformację przeszła od swego płytowego debiutu w 1995 roku. Szwedzi zaczynali od death metalu, by od momentu nawiązania współpracy ze Stevenem Wilsonem (album Blackwater Park z roku 2001) stopniowo wprowadzać elementy rocka progresywnego, w którym na dobre zakotwiczyli. Pisałem o tym szerzej recenzując album Pale Communion z 2014 roku i zainteresowanych tam odsyłam. Po death metalu i growlingu od dawna już nie ma śladu, co mnie akurat cieszy, niestety zniknęła też zwartość i wyrazistość kompozycji oraz metalowe inklinacje i potężne riffy, a to już mniej fajnie. Nawet na poprzednim krążku Sorceress, który miał być niejako powrotem do korzeni i pogodzić stare z nowym, było trochę nijako i po trzech latach w zasadzie trudno mi przywołać jakiś konkretny tytuł z tego wydawnictwa. Czy inaczej będzie z nowym? Nieeeee….
Przyznam, że targają mną te same sprzeczności, których doświadczyłem przy poprzednich płytach grupy, odkąd ta zaczęła łączyć metalową energię z artrockowmi pejzażami. Mam wrażenie, że Szwedzi teraz nagrali najtrudniejsze w odbiorze, najbardziej ambitne dzieło, wielobarwne, pełne wirtuozerskich popisów, ale… kompletnie pozbawione metalu, czyli esencji, wokół której budowana była ich twórczość. Aż taka wolta nie do końca mi odpowiada. Proste piosenki, choćby najładniejsze, nie przystają do wizerunku Opeth. Lecz skoro mięsa nie ma, trzeba spróbować docenić to, co dostajemy. Piękną balladę Lovelorn Crime, której nastrój poza wokalem mistrza ceremonii budują smyczki i fortepianowy popis Joakima Svalberga, a w finale obowiązkowe solo gitarowe Fredrika Åkessona. The Garroter wprowadza lekko klubowy nastrój – czego tu nie ma: hiszpańska gitara, liryczne klawisze, smyki, klarnet, jest nawet jazzująca wokaliza. Świetny utwór, ale co to ma wspólnego z Opeth? Poza tymi perełkami wymienię jeszcze dwie ostatnie kompozycje – Continuum i najdłuższą w zestawie All Things Will Pass (8 i pół minuty), obie spokojne, ale zwarte i konkretne, idealnie zamykające album.
Co poza tym? Wszechobecny bałagan. Dignity żongluje nastrojami, od ciężkich gitar po fragmenty akustyczne. Trochę lepiej jest w Heart In Hand, ale i tu końcówka jakby z innej parafii. Oba nagrania promowały album, ale hitów z tego nie będzie. Pozytywnie pokręcony Charlatan też chwilami irytuje szarpaną melodią, a w finale serwuje dziecięcy szczebiot i majestatyczny chór. Nie za dużo tego? Jeszcze bardziej wkurza Next Of Kin, co chwila mieszając sabbathowski ciężar z gitarą akustyczną (ładnie brzmiącą, ale co z tego?). Wyrazistości zero. I taki jest ten album. Rwane motywy, skomplikowane struktury, bezbarwne solówki, dobre fragmenty przeplatane denerwującymi wstawkami, nic nie rozwija się konsekwentnie od początku do końca. Może muszę posłuchać jeszcze kilka razy, by to docenić, ale jakoś nie mam ochoty. Jednak gwoli ścisłości słowo „nic” dam w cudzysłów, bo jednak wyżej wymieniłem cztery interesujące tytuły pozbawione tych wad.
In Cauda Veneum wydano z dużym rozmachem, na jednym CD w wersji angielskiej, na drugim po szwedzku. To dobry technicznie, interesujący muzycznie, lecz nieco rozmemłany, niezbyt rockowy album rockowego zespołu. Jakby Mikael Åkerfeldt nie do końca wiedział, w którą stronę poprowadzić swą grupę. Nie tęsknię za death metalem, absolutnie, ale trochę pazura by się tu przydało. I tego życzę tej zacnej formacji na jej kolejnej płycie.