BIG BIG TRAIN
Grand Tour
2019
Istnieją zespoły, których muzyka najlepiej smakuje jesienią. Big Big Train, brytyjscy klasycy rocka progresywnego w stylu lat 70. spod znaku Camel czy Genesis (tak, tak, ta nazwa zawsze musi paść, bo może ktoś nie kojarzy), wydali swą dwunastą płytę pół roku temu, lecz ja celowo sięgnąłem po nią dopiero teraz. I dobrze zrobiłem, bo to idealne granie, gdy za oknem zimno i szaro. Grand Tour to typowa dla Anglików wycieczka – trwa długo (75 minut) i oferuje podróż przez niby nowe, lecz przecież znane doskonale rejony. Znane z poprzednich wypadów, jak choćby Grimspound sprzed dwóch lat, na który wtedy trochę narzekałem. Był nieco nudnawy, a odwiedzane miejsca jakby mniej urokliwe. Panowie odpoczęli, poprawili trasę i teraz, chociaż poruszamy się nadal nieco staroświeckim pojazdem, jedziemy bardziej interesującym szlakiem, pozwalającym na nowo odkryć piękno okolicy.
Istotę twórczości Big Big Train opisałem recenzując płytę Folklore z 2016 roku, i w zasadzie mógłbym wiele z tego tu powtórzyć. Grand Tour ma podobny klimat, czas trwania i powiela te same błędy. Tylko tak naprawdę to nie są błędy. Tak gra ten zespół. Jednych zanudzi, innych rozkocha. Trudno być pośrodku. Ja to lubię, aczkolwiek nie w takiej dawce. Osią wydawnictwa są trzy rozbudowane kompozycje, charakterystyczne dla stylu grupy. Bogato zaaranżowane, pełne zmian tempa, porywających gitarowych solówek i typowych dla tej muzyki instrumentów (skrzypce, wiolonczela, melotron, organy, puzon), z których każda trwa niemal kwadrans i zachwyca na swój sposób. Może najmniej Ariel, w którym dzieje się wiele, zwłaszcza wokalnie (gdzie Davida Langdona wspomaga Rachel Hall), ale jakoś melodia i sam układ utworu mnie nie porwały. Za to Roman Stone czaruje od pierwszej do ostatniej minuty, rozwija się bardzo naturalnie, a w połowie zadziwia intrygującym przełamaniem. Jeszcze lepiej wypada Voyager, epicka suita złożona z wielu idealnie pasujących do siebie części. Skojarzenia z Genesis jak najbardziej na miejscu, nawet głos Langdona momentami przypomina Petera Gabriela.
W tych długich formach Big Big Train zawsze wypadał najlepiej, tym razem jednak także te krótsze nagrania są całkiem udane i nie robią wrażenia nudnych wypełniaczy. Od delikatnego, zwiewnego Novum Organum, przez mocno folkowy The Florentine z ładnymi harmoniami wokalnymi, pokręcony, crimsonowsko jazzujący instrumental Pantheon, aż po wyciszający Homesong. Tylko żywiołowy Alive trochę odstaje od reszty, ale to miał być singlowy hicior, więc można wybaczyć. W sumie jednak jest znacznie lepiej niż na poprzednim krążku, nawet bardzo dobrze, jeśli akceptujemy tego typu wrażliwość i sposób pojmowania muzyki. Nikt tak nie gra dzisiaj.
Ważne jest, by takie albumy jak Grand Tour nie umykały uwadze słuchaczy. Próżno szukać w internecie licznych recenzji tego krążka. To nie ten kaliber. To nie ta popularność. Tu nie ma godnych zapamiętania hitów, którymi rozgłośnie radiowe katują nas bez opamiętania. To niszowy album dla smakoszy, o którym wspomną tylko nieliczni fani formacji. Ja może się do nich nie zaliczam, ale musiałem napisać kilka słów, bo rzadko dzisiaj trafiają się takie perełki i trzeba je wyławiać. Nawet dodałem jedną gwiazdkę, by bardziej zwrócić Państwa uwagę. Za spójność, baśniowy klimat i szlachetność muzyki, oraz za wyjątkowo atrakcyjną i dopracowaną szatę graficzną wydania CD (52-stronicowy digipack z tekstami i grafikami). Piękna muzyka na długie, jesienne wieczory.