ALAN PARSONS The Secret

Alan Parsons The Secret recenzjaALAN PARSONS
The Secret
2019

Alan Parsons? A kto to taki? Ten trochę już dziś zapomniany brytyjski inżynier dźwięku (nominowany do Grammy za realizację słynnego Dark Side Of The Moon Pink Floyd), a także instrumentalista, wokalista i producent wydał w tym roku swój piąty w ogóle i pierwszy od 15 lat solowy album studyjny. Słowo „solowy” jest tu istotne, bo swoje najlepsze dzieła w latach 70. (genialny album Tales Of Mystery And Imagination) i 80. (Ammonia Avenue i Gaudi) muzyk nagrał wraz ze swoim zespołem Alan Parsons Project (ten projekt po śmierci wokalisty Erica Woolfsona w 2009 roku nie ma szans na reaktywację). I choć tym razem Alan zaprosił do współpracy kilku gości (śpiewa m.in. znany z Foreigner Lou Gramm, a w instrumentalnym utworze The Sorcerer’s Apprentice na gitarze zagrał nawet Steve Hackett), zaprezentowany materiał nie umywa się do wspomnianych klasyków. Niestety, solowe płyty Parsonsa to zupełnie inna historia, i The Secret nie jest tu wyjątkiem.

Przyznam, że pisanie o nowej muzyce Alana to trochę niewdzięczna rola. Bo z jednej strony mam wiele szacunku do tego muzyka (głównie za fantastyczny debiut w 1976 roku oraz za to, że maczał palce we floydowskiej płycie wszech czasów, wcześniej też przy Abbey Road Beatlesów), z drugiej jego solowa twórczość nigdy mnie nie przekonywała. Starannie wyprodukowane, słodkie (często zbyt słodkie), nijakie piosenki, które jednym uchem wchodzą, drugim wylatują. Dokładnie takie są też na płycie The Secret, jakby żywcem wyjętej z lat 80. Ładne, ale kompletnie niedzisiejsze. Dla 70-letniego muzyka czas się zatrzymał. W sumie to jego prawo grać to co lubi i to, co uważa za właściwe. Fanom artysty płyta na pewno się spodoba – jest radiowa, łatwo przyswajalna, nie przeszkadza, gdy się sączy w tle. Reszta szybko uśnie z nudów, bo poszczególne nagrania są do siebie bardzo podobne – chociaż w każdym śpiewa kto inny, to są podobnie zaaranżowane, podobnie skonstruowane i utrzymane w podobnym, sennym klimacie. Żaden z wokalistów nie odcisnął tu własnego piętna i nie zdominował muzyki na tyle, by go zapamiętać. Może ewentualnie zachrypnięty P.J. Olsson w pościelówie Years Of Glory. Jeśli już musiałbym coś wybrać, polecam Fly To Me, gdzie Mark Mikel śpiewa w stylu wczesnego McCartneya, do tego gitara „gently weeps” w środkowej części; zamykającą zestaw ładną balladę I Can’t Get There From Here (wokal: Jared Mahone) i najlepszy z zestawie, najbardziej „parsonsowaty” utwór Soirée Fantastique, tu główną robotę robi Todd Cooper, wokalista, lecz przede wszystkim saksofonista, który na stałe koncertuje z Alanem. Dla szukających bardziej żwawych rytmów obowiązkowo singlowy As Lights Fall, w którym śpiewa sam mistrz ceremonii – i już dlatego jest to bliższe klimatom Alan Parsons Project. Tego mniej ambitnego APP, ale jednak.

Dobrze, że Alan Parsons powrócił. Mało kto to zauważy, ale kilka osób się ucieszy. Już choćby dlatego było warto. Nagrał płytę staromodną, ale bardzo urokliwą, pełną bezpłciowych, lecz eleganckich, dostojnych wręcz piosenek w dawnym stylu. I chyba właśnie o to chodziło. Może po ich wysłuchaniu ktoś sięgnie po starsze albumy, koniecznie te z napisem „Project” na końcu.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: