JOHN MAYALL Nobody Told Me

John Mayall Nobody Told Me recenzjaJOHN MAYALL
Nobody Told Me
2019

John Mayall, niekwestionowany pionier i „ojciec chrzestny” brytyjskiego bluesa, ma już 85 lat i to wystarczający powód, by o każdej jego nowej płycie napisać kilka słów, a przynajmniej głośno poinformować. Nawet jeśli te albumy są do siebie podobne i niczego nowego nie wnoszą, gdyż w dzisiejszym rozpędzonym świecie dobra muzyka zbyt często umyka, przemija niezauważona pośród tandetnych hitów i plastikowych gwiazdek. Tak naprawdę nigdy specjalnie Mayalla nie lubiłem, ale umiem docenić to co robi, tym bardziej, że w ostatnich latach naprawdę złapał drugi oddech, nagrywa swoje najlepsze krążki (polecam zwłaszcza Special Life z 2014 roku), a nigdy nie wiadomo, który z nich będzie jego ostatnim.

Ten najnowszy Nobody Told Me przynosi właściwie wszystko to samo, co Talk About That sprzed dwóch lat. Nie jest to żadne wybitne dzieło, ale muzyka nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu, a od strony wykonawczej trudno się do czegoś przyczepić (może poza nudnawym i jednostajnym śpiewem, ale Mayall nigdy nie był wielkim wokalistą i to się już nie zmieni). Wisienką na torcie są ubarwiający nagrania zaproszeni goście (zagrali wszystkie solówki), wśród których nie brak nazwisk znanych i cenionych. Jest Todd Rundgren, choć akurat gra w kompletnie bezbarwnym utworze That’s What Love Will Make You Do; jest Steven Van Zandt, gitarzysta znany z współpracy z Bruce’em Springsteenem, i przygrywa w niewiele ciekawszym It’s So Tough. Lepiej wypada Joe Bonamassa – jego What Have I Done Wrong udanie otwiera wydawnictwo, a w Delta Hurricane wręcz porywa swoją solówką. Najlepszy numer przypadł Alexowi Lifesonowi z Rush – kompozycja Evil And Here To Stay przywołuje klimat ze wspomnianego Special Life. Kapitalna melodia, jazzujące klawisze, jest nawet harmonijka – niegdyś wiodący instrument Mayalla, obecnie niestety rzadko stosowany. Aż w trzech utworach występuje mniej znana Carolyn Wonderland, która obecnie jest już pełnoprawnym członkiem bandu gitarzysty. Gra w utworze tytułowym – to 7-minutowe klasyczne bluesisko, które jednak nieco się wlecze i nie zostaje w pamięci. Carolyn za to imponuje techniką slide w świetnym nagraniu Distant Lonesome Train. Z kolei moja ulubiona solówka gitarowa wieńczy nagranie The Hurt Inside i jest dziełem Larry’ego McCraya. Przez minutę facet niszczy system i naprawdę przyprawia o gęsią skórkę…

Jak to podsumować? Krótko: jest dobrze. Nie idealnie, ale wystarczająco dobrze. Pełno tu pozytywnej energii i bluesowego luzu. Niby nic wielkiego, ale taka porcja blues rocka w klasycznym wydaniu zawsze cieszy. Młodzi nadal mają się od kogo uczyć.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: