STEVE HACKETT
At The Edge Of Light
2019
Nie co dzień jest niedziela – to jedno z moich ulubionych powiedzeń, które często używam przy opisywaniu płyt zacnych, solidnych, ale na pewno nie wybitnych. Takich jak nowy album Steve’a Hacketta, byłego gitarzysty Genesis z tych czasów, gdy grupa ta wykonywała ambitną i wielobarwną muzykę, a nie tę do kotleta pod dyktando Phila Collinsa. Hackett w swej solowej działalności miewał różne okresy i przyznam, że mnie akurat ten ostatni bardzo przypadł do gustu. Owszem, jego kolejne albumy są do siebie dość podobne pod względem klimatu i samej konstrukcji nagrań, ale trudno odmówić im piękna i wielu artystycznych smaczków w postaci bogatego instrumentarium i ciekawych gości. Zresztą, czy ktoś naprawdę oczekuje wielkich zmian, gdy facet dobija do 70-tki? Ja na pewno nie, aczkolwiek po świetnych płytach Wolflight i The Night Siren, prezentujących muzykę z różnych rejonów świata i stanowiących prawdziwy pokaz wszechstronnych możliwości wirtuoza gitary, byłem skłonny dać mu taryfę ulgową na kolejnym wydawnictwie. Dlaczego? Bo nie co dzień jest niedziela, nie da się wiecznie utrzymać takiego poziomu. I właśnie nowy krążek At The Edge Of Light to taka chwila oddechu. Płyta ładna, typowa, też na swój sposób różnorodna, ale tutaj, inaczej niż na wspomnianych poprzednikach, ta różnorodność nie wychodzi poza konkretne utwory. Tam w każdym jednym wiele się działo, tutaj zaś nagrania są zbyt jednostajne, do tego każde z nich trochę inne, co sprawia wrażenie bałaganu. Jednak i z tego bałaganu można wyłowić momenty urzekające.
Zaczyna się kapitalnie. Krótkie intro w postaci dynamicznego Fallen Walls And Pedestals, wyraźnie nawiązującego do słynnego Kashmiru Led Zeppelin (nie pierwszy to raz w twórczości Hacketta), płynnie przechodzi w Beasts In Our Time – utwór dokładnie obrazujący to, za co uwielbiam Steve’a. Delikatny początek, łagodny wokal, uroczy refren, baśniowy klimat, kojący saksofon i wreszcie gitara mistrza (bo to dla niej, nie dla wokalu, słucha się płyt Hacketta), która z czasem staje się drapieżna i ostra w energetycznym finale. To najmocniejszy punkt płyty. Zaraz po tym mamy pierwszy zgrzyt – kompletnie bezbarwna piosenka Under The Eye Of The Sun, która nie wiedzieć czemu pilotowała album, z intrygującym zwolnieniem w środku, które tylko rozbija strukturę kompozycji. Ale to nic przy popowym Hungry Years – to chyba najbardziej bezpłciowe nagranie gitarzysty. A że potrafi stworzyć piosenkę bardzo dobrą, sugestywną i chwytającą za serce, udowodnił w samym finale albumu balladą Peace. Bogate brzmienie, zjawiskowy refren, chóry, odrobina patosu, piosenka oparta na fortepianie, lecz całość puentuje efektowne solo gitarowe. Można? Można. Po drodze jest jeszcze marszowy Descent (coś jak uwspółcześnione Bolero Ravela, przełamane przez klimaty wczesnego King Crimson), pełen orientalizmów Shadow And Flame z solówką na sitarze oraz dwa nagrania wymagające osobnego akapitu.
Underground Railroad to utwór bluesowy z pięknymi wokalami sióstr Durgi i Lorelei McBroom (obie panie doskonale znane fanom Pink Floyd, występowały z zespołem na trasie udokumentowanej albumami Delicate Sound Of Thunder i Pulse) i dynamicznym, hardrockowym rozwinięciem. To nagranie zupełnie odmienne od pozostałych, tym razem w dobrym tego słowa znaczeniu. Akurat harmonijka ustna czy gospelowe wokale nie do końca pasują do Hacketta, ale jeśli już robić ukłon w stronę country, to właśnie w ten sposób. Na drugim biegunie jest z kolei monumentalna, 11-minutowa kompozycja Those Golden Wings. To w zamierzeniu magnum opus albumu At The Edge Of Light, ale gdy ładną rockową balladę przerywa orkiestra z chórem trudno się oprzeć wrażeniu, że autor przekombinował – nadmiernie to rozciągnął i zbyt mocno flirtuje z muzyką klasyczną. Do tego jakby zabrakło pomysłu na finał, bo po kilku zmianach tempa i motywu utwór nagle się wycisza. Steve, really?
Napisałem aż za dużo więc podsumuję krótko: 25. płyta Steve’a Hacketta At The Edge Of Light jako spójna i atrakcyjna całość absolutnie nie przekonuje. Ma jednak świetne fragmenty i gdyby wyrzucić dwie prostackie piosenki, da się wysłuchać bez znużenia. Także bez wielkiego zachwytu. Nie zmienia to faktu, że były gitarzysta Genesis i tak nie schodzi poniżej pewnego poziomu, którego wielu kolegów po fachu nie ma szans osiągnąć. Dlatego poczekam cierpliwie na kolejny album artysty, a wcześniej na majowe koncerty w Poznaniu i Krakowie.