MUSE Simulation Theory

Muse Simulation Theory recenzjaMUSE
Simulation Theory
2018

Przy okazji recenzji płyt The 2nd Law (2012) i Drones (2015) tyle już napisałem o grupie Muse, jej niezrozumiałym dla mnie kultowym statusie, przemianach stylistycznych, kopiowaniu innych, że teraz niemal od razu przejdę do rzeczy. Oto bowiem ukazał się 8. album zespołu zatytułowany Simulation Theory i zapewne znów podzieli publikę. Bo Muse się uwielbia (i nie krytykuje) albo nienawidzi (wtedy się milczy, bo krytykować i tak nie wypada). A co z tymi, którzy są pośrodku? Ja Muse bardzo lubiłem za wczesne płyty, pokochałem za Uprising (hit z albumu The Resistance, 2009), ale od wtedy chłopaki nie zrobili nic, by to uczucie odwzajemnić. Wręcz przeciwnie, nagrywali płyty tylko niezłe, do tego niemal zupełnie rezygnując ze swojego stylu (wiem, wiem, niektórzy nazwą to poszukiwaniem czy wręcz rozwojem…). Skomercjalizowali się strasznie, ale wciąż ich ostatnie przeboje są lata świetlne od poziomu Uprising (nawet jeśli za Drones dostali Grammy). A nowa płyta… no cóż, to spore rozczarowanie. Kolejne odejście od korzeni w kierunku synthpopowej sieczki, i to tej z gatunku ciężkostrawnych. Czyli ogółowi się spodoba.

Aż 5 singli pilotowało to wydawnictwo. Od nijakiego Dig Down z 2017 roku, przez stadionowy Thought Contagion w lutym 2018, lekki, bardziej przystępny, popowy i przesycony elektroniką Something Human (wszystkie te pozycje nie wzbudziły mojego zainteresowania tym, co będzie dalej), aż po niezły The Dark Side z zaraźliwym refrenem i poprzedzający bezpośrednio wydanie krążka Pressure. I to dopiero był strzał w dziesiątkę. Słychać wreszcie gitary (zespół już wcześniej mocno oddalił się od gitarowych brzmień, ale na Simulation Theory niemal całkowicie zapomniano o tym instrumencie), jest ostry, wyrazisty riff, świetna melodia i duże pokłady energii. Jeśli już skręcać w stronę popu (a z tym Muse się wcale nie kryje, tu już nawet nie udaje grupy z rockowym rodowodem), to właśnie w ten sposób.

Ponieważ jedna jaskółka wiosny nie czyni, liczyłem na więcej podobnych utworów. Niestety, nie ma ich. Jeszcze Blockades się wybroni (zmienne tempo, łatwy refren, fajne chórki, klawisze dobrze się uzupełniają z partiami gitarowymi, utwór najbliższy wcześniejszym utworom brytyjskiego trio) oraz zamykająca płytę spokojna piosenka The Void (bardzo zwykła, ale ładna – choć akurat tego określenia nie lubię, z ciekawymi klimatycznymi, filmowymi syntezatorami). Reszta to już zupełne nieporozumienie – albo prostackie melodie (coś jak Daft Punk, tylko z wokalem Bellamy’ego, który dodaje zbędnego przy prostocie patosu), albo zupełny chaos (wyprodukowana przez Timbalanda, śpiewana prince’owym falsetem Propaganda czy Break It To Me, nieudany flirt z rapem – to ma być Muse?). W tym całym bałaganie niewielki plus zaznaczyłem przy pierwszej kompozycji Algorithm, przepełnionej duchem soundtracków lat 80., („ejtisowa” stylistyka jest szczególnie widoczna w teledyskach do piosenek), może nieco zbyt syntetycznej, ale to udany początek średnio udanego albumu. Potem dominują inne klimaty, które mnie nie przekonują. To nie ten Muse, który polubiłem, i nie ten, który polecam. Dwa czy trzy niezłe momenty to zbyt mało, jak na możliwości formacji pod przewodnictwem Matthew Bellamy’ego. Niestety panowie świadomie zagubili swą stylowość i tożsamość, poszli w kierunku łatwiejszego popu i obawiam się, że następna płyta będzie jeszcze gorsza. Tak jak dwie poprzednie, które wtedy niezbyt mi podeszły, teraz na tle Simulation Theory wydają się naprawdę dobre.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: