URIAH HEEP
Living The Dream
2018
Muzyka dla pryków? Niekoniecznie. Wprawdzie zespół Uriah Heep powstał w 1969 roku, więc niedługo będzie obchodził 50-lecie istnienia, ale cóż to znaczy w świecie rocka? Przypomnieć komuś fenomen The Rolling Stones? Liczy się co innego – wiara w to, co robisz, i oczywiście wena pozwalająca wciąż trzymać poziom i dostarczać interesujące utwory. Nieraz młodzi nie mają tyle werwy co ci weterani. W latach 70. chłopaki byli w cieniu sławniejszych kolegów z Deep Purple, Black Sabbath czy Led Zeppelin, ale i tak dostarczyli nam wiele niezapomnianych utworów. Potem trochę odeszli w niebyt, lecz ostatnie lata to prawdziwy renesans formy tej legendarnej formacji. Niezłą płytę Into The Wild z 2011 roku przebił świetny krążek Outsider sprzed 4 lat i wyostrzył apetyt na kolejne wydawnictwo. I oto jest na rynku album nr 24 zatytułowany Living The Dream (nie mylić ze Slashem, który również we wrześniu wydał płytę o takim samym tytule) – brytyjscy klasycy hard rocka nadal realizują swe marzenia.
„Działamy już od 48 lat i widzieliśmy wiele zespołów, które pojawiały się i znikały. My wciąż jesteśmy. Czyż nie jest to jak sen? Ciągle żyjemy tym snem. Dlatego tak właśnie postanowiliśmy zatytułować nasz nowy krążek”, mówi gitarzysta Mick Box, współzałożyciel zespołu i jedyny muzyk pozostały z oryginalnego składu. Produkcję płyty oddał w ręce Jaya Rustona, Kanadyjczyka znanego m.in. ze współpracy z The Winery Dogs, Stone Sour czy Black Star Riders. Wszędzie tam wykonał świetną robotę, teraz rzucił także całkowicie świeże spojrzenie na brzmienie Uriah Heep. Dowodzi tego już pierwszy utwór, żywiołowy Grazed By Heaven, który na singlu pilotował wydawnictwo. Szalejące riffy, potężne Hammondy, świetny wokal Berniego Shawa – wystarczy kilka taktów i już wiadomo, że będzie dobrze. A to dopiero początek hardrockowej uczty w starym stylu, bo oto z przytupem wkracza mocarny, sunący niczym walec utwór tytułowy z ciekawym przełamaniem w środku i klimatycznym, organowym finałem, zaraz po nim przebojowy Take Away My Soul i zadziorny Knocking At My Door. Tę pierwszą, znakomitą część albumu kończy 8-minutowe arcydzieło Rocks In The Road, którego genialna partia instrumentalna to miód na uszy każdego fana rocka lat 70. Nagranie ma szansę zostać koncertowym klasykiem, bo środkowa rozbudowana część w wersji live aż się prosi o improwizacje. Będzie okazja to sprawdzić już w lutym, gdy Uriah Heep zagra we Wrocławiu, Krakowie, Warszawie i Gdańsku.
Dalej bywa różnie, w drugiej części płyty napięcie nieco siada, kompozycje są mniej ciekawe, pojawia się folkowe nudziarstwo, choć dla przeciwwagi Goodbye To Innocence pędzi na złamanie karku (i przemija zaraz po wybrzmieniu), ale i tu znalazło się miejsce dla takiej perełki jak It’s All Been Said, niby ballady, lecz z intrygującymi zmianami tempa i szalonymi partiami na klawiszach.
Uriah Heep jest jak wino. Już przy poprzednim krążku pisałem, że zamiast rzępolenia zramolałych, zmęczonych dziadków mamy kipiącą od energii płytę w starym, dobrym stylu, i teraz mogę to powtórzyć. Living The Dream to kopia Outsidera – ten sam patent, te same klimaty i kilka kolejnych w repertuarze zespołu świetnych piosenek. Nie wszystkie mi podeszły i prawdę mówiąc jako całość wolę bardziej równy album z 2014 roku (stąd teraz jedna gwiazdka mniej w ocenie), ale to wciąż wysoki poziom nieosiągalny dla wielu młodych adeptów rockowej sztuki.