ALICE IN CHAINS Rainier Fog

Alice In Chains Rainier Fog recenzjaALICE IN CHAINS
Rainier Fog
2018

Jeden! Jeden utwór tak naprawdę spodobał mi się na najnowszym albumie Alice In Chains. Legenda grunge’u próbuje wskrzesić dawno pogrzebany gatunek i zapewne wielu ludzi da się nabrać, bo sporo tu prostych melodii i ładnych ballad, ale przecież nie za to ceniliśmy zespoły Wielkiej Czwórki z Seattle (Alice In Chains, Nirvana, Pearl Jam i Soundgarden), a także inne formacje z regionu, jak Mother Love Bone, Mad Season czy Temple Of The Dog. Proste granie jak najbardziej, ale z werwą i przytupem, wręcz agresją, której wtóruje zniekształcone, „brudne” brzmienie gitar. To jest grunge w klasycznej postaci. I tak właśnie zaczyna się płyta Rainier Fog, ale potem jest zupełnie inaczej…

Na nową muzykę Alice In Chains czekaliśmy 5 lat, ale to już norma w przypadku tego zespołu. Nigdy nie rozpieszczał fanów, bo 6 płyt przez trzy dekady grania (nawet wliczając trzyletnią przerwę w związku ze śmiercią na skutek przedawkowania współzałożyciela grupy, wokalisty Layne’a Staleya) to nie jest wynik świadczący o eksplozji twórczej. Panowie nagrywają rzadko, ale z racji kultowego statusu (którego nie rozumiem, pisałem o tym recenzując album The Devil Put Dinosaurs Here z 2013 roku) każda ich płyta traktowana jest jako wydarzenie. Ta najnowsza również.

Zaczyna się kapitalnie – The One You Know oferuje wszystko, czego szukam w muzyce formacji z Seattle. Oparty na sabbathowym riffie, ciężki i melodyjny zarazem, z chwytliwym refrenem mocno zaśpiewanym przez Williama DuValla, który od początku dobrze odnalazł się w roli po zmarłym koledze. Brzmienie gitar i atmosfera całości przywołują czasy albumów Facelift i Dirt, a więc najlepszych dokonań zespołu. Ktoś spyta: i to tyle? Jeden utwór? Nie, na początku celowo przesadziłem, to rodzaj prowokacji, chociaż podtrzymuję, że nagrania na poziomie openera już tu nie ma. Jest jednak mięsisty i posępny So Far Under, jeszcze bardziej sabbathowy i depresyjny, który trochę się ciągnie niczym nagrania z poprzedniej płyty. Brakuje mu jakiegoś przełamania, porywającej solówki (solówka jest, ale schowana), czegoś nadającego wyrazistości monotonnej melodii. Ciut lepiej to rozwiązano w podobnym klimatycznie Red Giant z przefiltrowanym wokalem. Tytułowy utwór zupełnie mnie nie rusza (nijaka melodia), podobnie jak łzawe piosenki bliskie country, których nawet nie wymienię, bo tego typu granie pod publikę w wykonaniu legendy grunge’u wręcz mnie zawstydza. Nie mam nic przeciwko balladom na dwa głosy i dwie gitary, lecz Alice In Chains ma w repertuarze pozycje znacznie lepsze. Z trzech takich nagrań wybroni się jedynie Deaf Ears Blind Eyes. Jeśli już mam wymienić jakieś pozytywy na albumie, poza rasowymi solówkami i samym brzmieniem, które jest zdecydowanie na plus (w pewnym sensie wrócono do korzeni – album został nagrany w Seattle, poprzednie dwa w Los Angeles), to wskażę na trzy nagrania. Najbardziej przebojowe, dedykowane pamięci Chrisa Cornella Never Fade, to dynamiczna piosenka z dobrą melodią i wpadającym w ucho refrenem, z pewnością materiał na radiowy hit. Na przeciwnym biegunie jest bluesrockowy, utrzymany w doomowej stylistyce Drone (znów kłania się Black Sabbath), najciekawsza kompozycja pod względem instrumentalnym. Porywające solówki, dudniący bas, psychodeliczne odjazdy, intrygujące zakończenie. Na deser utwór zamykający płytę, jej prawdziwy finał – mroczna ballada All I Am rozciągnięta do 7 minut, która niby się wlecze, ale po zakończeniu i tak pozostawia uczucie niedosytu. Pod koniec panowie się wyraźnie rozkręcili…

Trudno jednoznacznie ocenić Rainier Fog. Dobre momenty są, ale ogólnie szału nie ma. Pytanie, czy musi być? Rockowe dinozaury po prostu grają swoje, nie starają się wplatać nowych elementów i dla niektórych to powód do dumy, a nie wstydu. Jednak brakuje tu konkretów, jakiegoś pomysłu na tę muzykę, a kilka mocnych riffów i samo brzmienie bez wyrazistych piosenek to za mało, by ożywić nieco zatęchły gatunek. 20 lat temu by wystarczyło do zachwytów, dzisiaj już niekoniecznie. Niemniej mimo pewnej monotonności słucha się tego całkiem dobrze, chłopaki grają solidnie, William DuVall świetnie śpiewa i nawet te płytkie ballady mogą się niektórym podobać. Typowy Alice In Chains. Najlepiej podsumował to sam gitarzysta Jerry Cantrell: „To płyta, jakiej jeszcze do tej pory nie zrobiliśmy (…) ale jest to także album, który zawiera wszystkie charakterystyczny elementy, których można od nas oczekiwać”. Innymi słowy: nic nowego i nic specjalnego. Fani się zachwycą, reszta szybko uśnie.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: