THE MEG
The Meg
2018, USA, Chiny
thriller, sci-fi
reż. Jon Turteltaub
Rozmiar ma znaczenie – tym hasłem reklamowano kiedyś Godzillę, ale odkąd Steven Spielberg przedstawił światu Szczęki, każdy film o rekinach był i będzie porównywany do tego klasyka. Z miernym zresztą skutkiem – każdy przegrał i przegra to porównanie. Także najnowsza produkcja rodem z Hollywood zatytułowana The Meg, mimo że jej główny bohater jest 4 razy większy od rekina z 1975 roku. Prehistoryczny megalodon przecina na pół gigantyczną kałamarnicę, a wieloryba zjada na przystawkę, ale film Jona Turteltauba i tak nie ma podjazdu do dzieła Spielberga (to tak, jakby porównać dorobek obu reżyserów). Tak, rozmiar się liczy, ale większe znaczenie mają zupełnie inne elementy.
Trudno wymyślić coś nowego kręcąc film o wielkim rekinie. Można do tematu podejść na wesoło jak Renny Harlin w Piekielnej głębi, można postawić na powagę i klimat jak niedawno Johannes Roberts w Podwodnej pułapce (oba obrazy całkiem udane), można też zawrzeć dwa w jednym i stworzyć gatunkowy miszmasz. Właśnie ten problem dotyka The Meg. Mimo ogromnego budżetu chyba nikt nie oczekiwał dzieła wybitnego, z ciekawą historią, świetnym aktorstwem i głębokimi portretami bohaterów – tak było w Szczękach, ale czasy się zmieniły i gusty widowni także. Ma być szybko (bo nikt nie ma czasu, chce akcji i tylko akcji), prosto (bo widz nie lubi myśleć) i widowiskowo (to akurat standard przy dzisiejszej technice). Te elementy The Meg zapewnia wręcz w nadmiarze. Fabuła jest banalna, tempo dobre, a bohaterowie tak bardzo jednowymiarowi, że ani przez moment nie żałujemy, gdy giną. Podobno giną – tego możemy się raczej domyślać niż zobaczyć, bo niska kategoria wiekowa filmu (zapewniająca wyższe wpływy z biletów) eliminuje wszelkie drastyczne sceny. Krwi tu tyle co kot napłakał, w Szczękach było więcej, ale tam efekty były naturalne, a nie z komputera. Jednak strona wizualna obrazu się wybroni – wyniki pracy twórców CGI są zadowalające, a cyfrowy megalodon imponuje (i to nie tylko rozmiarem). Gorzej z całą resztą.
Treść jest błaha – w niezbadanych głębinach Rowu Mariańskiego pod warstwą gazu grupa naukowców odkrywa gatunek rekina wymarły przed milionami lat. Niemal 30-metrowy carcharodon megalodon wydostaje się z pułapki i sieje spustoszenie u wybrzeży Chin, a do walki z nim rusza były komandos i najlepszy nurek Jonas Taylor, który ma z potworem stare rachunki do wyrównania. Grający go Jason Statham jest jedyną gwiazdą produkcji i niemal w pojedynkę ratuje ją przed totalną klapą i porównaniami z tanimi produkcjami klasy C w rodzaju Rekinado (to ten film z latającymi rekinami). Statham jest charyzmatyczny, gra w typowy dla siebie sposób, na lewo i prawo rzuca one-linerami i na tle bezbarwnych postaci drugiego planu świeci bardzo jasno zapewniając obrazowi Turteltauba sukces kasowy (na równi z ukłonem twórców w stronę rynku chińskiego, co już samo w sobie daje przewagę). O mieliznach scenariusza nie warto wspominać, bo to rozrywkowy film dla mas i takie bzdury muszą być. Nikomu więc nie przeszkadza, że ryba nawet po skonsumowaniu kałamarnicy i wieloryba nadal jest głodna, lecz atakuje tylko niewielką grupkę polujących na nią ludzi (cóż za ambitne stworzenie!), a niespecjalnie szkodzi setkom kąpiących się nieopodal plażowiczów stanowiących łatwiejszy cel. Przy kategorii wiekowej PG-13 nie mogło być inaczej. I rzecz jasna dziecko nie może ucierpieć – to naczelna zasada Hollywood, dlatego mała dziewczynka spokojnie sobie hasa po niebezpiecznej platformie na środku oceanu i nikt się tym nie przejmuje. Przy okazji – to mało ważna, ale dobrze napisana i zabawna postać, w przeciwieństwie do jej matki, drętwej Bingbing Li, której gra jest równie sztuczna jak większość dialogów w filmie i cały na siłę stworzony wątek romansu między Azjatką i samotnikiem z Europy. To jednak zrozumiały ukłon w stronę Chin w tej amerykańsko-chińskiej produkcji, gdzie poprawność polityczna jest na pierwszym planie (stąd połowę obsady stanowią Chińczycy, jeden nawet w swej szlachetności celowo poświęca życie, by ratować kolegów).
Napisałem aż za dużo, bo zrobiono wokół filmu tyle szumu, że miałem znacznie wyższe oczekiwania niż na obraz klasy B o przerośniętym rekinie. W końcu wydatek 130 milionów dolarów też do czegoś zobowiązuje. W tym pastiszu kina lat 90. liczyłem na jazdę po bandzie oraz więcej luzu, absurdalnego humoru i dystansu do całej historii, co przecież sugerował zwiastun. Chwilami to jest obecne, ale sporo tu również sztucznej dramaturgii, patosu, wygłaszanych z pełną powagą mądrości o wadach ludzkiego charakteru (tezy akurat są słuszne, ale nie na miejscu) oraz irytującej przewidywalności – z góry wiadomo, że zły i chciwy zostanie ukarany, a dobry i szlachetny dostanie nagrodę. Mimo to The Meg warto zobaczyć, to widowiskowe letnie kino idealne na koniec wakacji, do tego z klasycznym Stathamem, którego w roli twardziela trudno nie lubić. Nawet jak daje kopa w pysk 30-metrowej rybie. Film Turteltauba nie zapisze się w historii kina, nie zapamiętamy go na dłużej (bo też reżyser nigdy nie miał ambicji tworzenia kina ambitnego), ale dostarcza świetną rozrywkę do butelki coli i kubełka popcornu. Tylko tyle i aż tyle. Oceny wysokiej nie wystawię, jednak film gorąco polecam ludziom świadomym, na co idą.