SKYSCRAPER
Drapacz chmur
2018, USA
akcja
reż. Rawson Marshall Thurber
Dwayne Johnson w roli głównej i wszystko jasne. Niedawno opisywałem inny letni blockbuster z tym aktorem, Rampage: Dzika furia o zmutowanych, przerośniętych zwierzętach atakujących Chicago, jednym z atutów którego był lekki humor i spory dystans wobec opowiadanej historii. Zupełnie inaczej jest w najnowszym obrazie z udziałem aktora pod tytułem Drapacz chmur. Tutaj jest pełna powaga, bo wielki budynek płonie, a z ogniem nie ma żartów. Ale bez obaw o The Rocka – z tą powagą też mu do twarzy. Tym razem akcja ma miejsce w Hongkongu – mieście z rekordową liczbą wieżowców, gdzie wybudowano najwyższy budynek świata, wielki niczym Burj Khalifa i Empire State Building razem wzięte. Ten wielofunkcyjny kompleks o nazwie Perła miał być niezniszczalny, a jednak zostaje zaatakowany przez terrorystów i staje w płomieniach. Wtedy do akcji wkracza Will Ford (Dwayne Johnson). Weteran wojenny i były szef FBI specjalizujący się w ochronie wieżowców musi ratować rodzinę uwięzioną na jednym z pięter powyżej linii ognia. Ma jednak pewien problem – jest ścigany przez lokalną policję, która to właśnie jego podejrzewa o podłożenie ognia.
Rawson Marshall Thurber swoim filmem składa hołd dwóm klasycznym obrazom. Płonący wieżowiec z 1974 roku ze Stevem McQueenem i Paulem Newmanem imponował rozmachem w czasach, gdy nie używano komputerów, to jeden z najlepszych przykładów kina katastroficznego lat 70. Z kolei Szklana Pułapka sprzed 30 lat wylansował Bruce’a Willisa jako główną ikonę kina akcji ostatniej dekady XX wieku. Dwayne Johnson to taki Bruce Willis nowego stulecia, aktor lubiany i rozpoznawalny, chętnie grający w kinie komercyjnym (oby jednak nie skończył tak jak jego poprzednik, który teraz chałturzy w bardzo miernych produkcjach), a tu niemal dosłownie kopiuje rolę Johna McClaine’a ze Szklanej Pułapki.
Ten napakowany akcją blockbuster nie wnosi do kina niczego nowego, wręcz powiela znane schematy, ale co z tego, skoro serwuje świetną zabawę? Dynamiczne tempo, umiejętne stopniowanie napięcia, kapitalne efekty specjalne i zapierające dech w piersiach zdjęcia (imponuje zwłaszcza panorama Hongkongu oglądana z wysokości kilometra i spektakularny projekt nowoczesnego wieżowca), sympatyczny bohater, a na deser dawno niewidziana na dużym ekranie Neve Campbell. To wszystko ważne atuty produkcji. Może zabrakło nieco dystansu i odrobiny humoru, którym tak czarował Bruce Willis, ale nie każdy musi na zawołanie sypać one-linerami. Will Ford to poważny facet po przejściach i wcale nie chce wszystkich wykończyć (a czarny charakter jest tu wyjątkowo bezbarwny), pragnie tylko uratować rodzinę i ta motywacja nadaje mu bardziej ludzkie oblicze. Trudno go nie lubić, trudno mu nie kibicować. Nawet gdy prawa fizyki są nieustannie naginane, a The Rock niezniszczalny niczym superman pokonuje kolejne przeszkody – taka uroda filmów z Johnsonem i trzeba to brać z dobrem inwentarza. On lubi ratować świat i robi to w uroczy sposób. Kiedyś ta formuła się wyczerpie, ale jeszcze nie teraz. Jeśli jednak charyzmatyczny aktor nie chce skończyć jak kilku znanych kolegów po fachu (ze Stevenem Seagalem na czele), musi grać też inne role w bardziej ambitnych produkcjach. Mimo wszystko ja bawiłem się doskonale.
Drapacz chmur nie udaje czegoś, czym nie jest – nie oferuje rozbudowanych portretów psychologicznych czy przemądrzałych dialogów, nie ma tu dłużyzn czy chwil na refleksję. To potężny zastrzyk adrenaliny w kinie rodem z końca XX wieku. Rozrywka prosta, ale bardzo sympatyczna i przyjemna w odbiorze. Ze wszystkimi zaletami (podałem wcześniej) i wadami (przewidywalność, absurdalność) letniego blockbustera. Ja dostałem więcej niż oczekiwałem i za to dodaję jedną gwiazdkę do oceny.