GRAVEYARD
Peace
2018
Swoistą laurkę dla Graveyard wystawiłem przy okazji płyty Lights Out z 2012 roku, tam też szerzej pisałem o muzyce grupy nawiązującej do klasycznego hard rocka z lat 70. czy dwie dekady młodszego grunge’u. Ich następny album Innocence & Decadence jakoś mi umknął, ale też nie wnosił niczego nowego do twórczości Szwedów. W międzyczasie zespół zdążył się rozwiązać i reaktywować w nieco przemeblowanym składzie, a wydany w maju nawołujący do pokoju na świecie krążek Peace dowodzi słuszności tej decyzji. Nie dlatego, że jest jakiś wybitny czy lepszych od poprzedników. Nie jest, ale pokazuje najbardziej czadowe, żywiołowe oblicze grupy, która od dawna ma ugruntowaną pozycję na polu retrorockowych zespołów i dobrze, że działa dalej. „Chciałem uchwycić moc i energię, których jesteśmy świadkami na koncertach zespołu. Dlatego nagrywaliśmy album w taki sam sposób, w jaki powstawały stare klasyki – bez klika, triggerowanej perkusji, autotune i innych studyjnych sztuczek. Miało być czysto i prosto – tylko zespół i jego muzyka. Jeśli dodaliśmy coś do utworów miało to swoje uzasadnienie, nie robiliśmy tego dlatego, że dysponowaliśmy pustymi ścieżkami”, mówi Chips Kiesbye, producent nowego albumu. Bez dwóch zdań – uchwycił.
Właściwie jeśli chodzi o moc i dynamikę Peace oferuje niemal same petardy. Jedynie subtelne i trochę rozlazłe See The Day znacząco zwalnia, niestety nie proponując w zamian dobrej melodii. Takie refleksyjne oblicze Graveyard bardzo lubię, ale tutaj akurat mnie nie przekonali (zdecydowanie lepiej wypada druga spokojna, bluesowa ballada Del Manic, przypominająca klimatem piękne Hard Times Lovin’ sprzed 6 lat). Zresztą melodie to generalnie problem tego wydawnictwa. Już na stracie drapieżne It Ain’t Over Yet czy Cold Love walą pięścią między oczy, ale konia z rzędem temu, kto zapamięta czy zanuci te numery. Samo łojenie to ciut za mało. Na szczęście potem jest już nieco lepiej. Dwa singlowe utwory Please Don’t i The Fox umiejętnie łączą ciężar z chwytliwością, lecz prawdziwe delicje są dopiero w drugiej części wydawnictwa. Otwiera ją Walk On – utwór dowodzący, że jednak da się połączyć dynamikę z dobrą melodią, i jeszcze na deser przemycić świetny pomysł w postaci psychodelicznej wstawki pod koniec nagrania. Wpadająca w ucho melodia jest też obecna w ciężkim i rozpędzonym A Sign Of Peace, a całość wieńczy najdłuższy w zestawie, sześcioipółminutowy, podszyty rock&rollem Low (I Wouldn’t Mind), pełen nie tylko dialogów gitarowych Joakima Nilssona i Jonatana Ramma, ale też zmian tempa i luzackich zagrywek basisty Trulsa Mörcka.
Finał świetny, ale wcześniej było tak sobie, stąd moja ocena nie może być wysoka. Peace to niezły album z surowym brzmieniem i nawiązaniami do hard rocka lat 70., może nawet najcięższy w historii Graveyard (to słychać zwłaszcza w zestawieniu z wygładzonym przez producentów poprzednikiem), ale z pewnością nie najlepszy. Chłopaki narobili sporo hałasu, łoją aż miło, jednak liczę na lepsze i bardziej wyraziste kompozycje na kolejnym krążku. Stać ich na to. Tylko niech już nie zawieszają działalności, bo świat mocnego rocka bardzo ich potrzebuje.