FRANZ FERDINAND Always Ascending

Franz Ferdinand Always Ascending recenzjaFRANZ FERDINAND
Always Ascending
2018

Chłopaki z Franz Ferdinand nie są zbyt pracowici. Grają ze sobą 17 lat i niedawno wydali dopiero swój piąty album. Poprzedni Right Thoughts, Right Words, Right Action ukazał się 5 lat temu. To szmat czasu dla grupy grającej taneczną muzykę, bo przecież publiczność szybko zapomina milczących idoli i znajduje nowych. Indierockowy zespół z Glasgow ma na koncie dwa wielkie hity (i kilka mniejszych) wylansowane na początku kariery, gdy gitarowe granie oparte na funkowym podkładzie było świeże i modne. Potem Szkoci zmniejszyli aktywność, chociaż ostatni album zwiastował powrót do formy, a takie Love Illumination śmiało można stawiać obok klasyków w rodzaju Take Me Out, Do You Want To czy Ulysses. Niestety nowy album nie przynosi podobnych piosenek. Wbrew tytułowi grupa wcale nie idzie w górę, nie rozwija się, jest wręcz odwrotnie – wraca do tanecznego disco, jednak z dość mizernym skutkiem. Brak pomysłu, kiepskie melodie, i najważniejsze – pozbawione energii! Większość piosenek bardziej pasuje na emeryten party niż na współczesne listy przebojów.

Analizowanie każdej z osobna mija się z celem, wezmę więc na tapetę trzy wydane na singlach. Tytułowa Always Ascending przez półtorej minuty się rozkręca, potem razi monotonią i w zasadzie poza niezłym refrenem nie ma nic do zaoferowania. Lepiej wypada Feel The Love Go z dominującym syntezatorem, w którym dobrej melodii towarzyszą różne smaczki, jak choćby solo na saksofonie. Nieco schowane za zbyt hałaśliwą perkusją, ale jest i to się liczy. Trzeci singel to Lazy Boy, bardziej delikatna piosenka z zaraźliwym refrenem i fajnymi wejściami gitary. Do tego towarzystwa pasuje jeszcze nagranie Glimpse Of Love, chyba najbardziej funkowe i najbardziej taneczne w zestawie. Obroniłoby się na poprzednich krążkach, które jednak całościowo były o niebo lepsze niż Always Ascending. Więcej się tam działo od strony muzycznej, były ciekawe rozwiązania, znakomite melodie i wszystko aż kipiało od energii. Szkoci mieli ponad 4 lata na stworzenie dobrych piosenek i „poszkocili” praktycznie we wszystkim. Tak naprawdę trudno się tu przy czymś zatrzymać, piosenki przelatują jedna za drugą, brzmią płasko i nieciekawie, a przecież bogactwo aranżacyjne było zawsze atutem grupy. Teraz trzeba na siłę wyszukiwać ciekawe elementy – gdzieś tam partia gitarowa (rzadko), gdzieś syntezator (częściej), ale u licha nie tędy droga. Właściwie najlepsza kompozycja jest na samym końcu, i wcale nie do tańca – to ładna ballada Slow Don’t Kill Me Slow, której tytuł brzmi jak sarkastyczny komentarz do zawartości albumu. Franz Ferdinand z każdym nagraniem powoli zabijał słuchacza, niszczył jego nadzieje, pogłębiał jego tęsknotę za tym, co Alex Kapranos i spółka proponowali wcześniej. Może po fiasku tego wydawnictwa (nie mam co do tego żadnych wątpliwości, że przy takim miałkim graniu sukcesu nie będzie) za kolejne 4, 5 lat się nieco ogarną i powrócą z lepszymi pomysłami? Może… ale pieniędzy bym na to nie postawił.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: