GAZPACHO Soyuz

Gazpacho Soyuz recenzjaGAZPACHO
Soyuz
2018

Gazpacho to nie tylko wywodząca się z Andaluzji hiszpańska zupa, lecz także nazwa znanego zespołu artrockowego z Norwegii, który już od 15 lat dostarcza nam kolejne albumy pełne leniwej, rozmarzonej muzyki. Chociaż ich twórczość powszechnie określa się mianem rocka progresywnego, trudno tu zauważyć jakikolwiek progres. Oczywiście rock (neo)progresywny to bardzo szerokie pojęcie, w tym przypadku dochodzi też wiele elementów innych stylów, jak ambient, world music, folk, itp. – innymi słowy w nagraniach Gazpacho są obecne inklinacje nie tylko do muzyki Porcupine Tree, lecz także np. Radiohead. Nie zmienia to faktu, że sekstet z Oslo nie lubi zmian, ściśle trzyma się swojej stylistyki, co ma dobre i złe strony. Dobre, bo wiemy czego oczekiwać i zwykle te oczekiwania zostają spełnione. Złe, bo taka stagnacja na dłuższą metę ma prawo znudzić, zwłaszcza gdy chodzi o nastrojowe granie, gdy utwory są do siebie dość podobne. Dlatego jedne płyty Norwegom wychodzą, inne wręcz przeciwnie. Po genialnym Tick Tock (2009) mieli kryzys twórczy, lecz album Demon (2014) dawał nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Wydany rok później Molok to znów krok w tył, i tak w koło Macieju. W tej swoistej sinusoidzie teraz czas na górkę i rzeczywiście wydany niedawno 10. album grupy zatytułowany Soyuz bije na głowę poprzednika.

Opowieść o tragicznie zakończonej misji pierwszego radzieckiego statku kosmicznego Sojuz 1, który rozbił się podczas lądowania w 1967 roku (zginął kapitan Władimir Komarow) wymaga skupienia. Chodzi nie tylko o pełne rozważań o roli i znaczeniu człowieka we wszechświecie teksty, bo te dla mnie zawsze mają drugorzędne znaczenie, lecz przede wszystkim o samą muzykę. Nostalgiczną, poważną i doniosłą jak poruszane tematy. Zwraca uwagę znakomita produkcja, dzięki której uzyskano niespotykaną wcześniej głębię brzmienia, słychać więcej szczegółów, skrzypce Mikaela brzmią bardziej orkiestrowo. To oczywiście tylko drobne smaczki, bo i tak najważniejsze są same kompozycje. Osiem utworów o piosenkowym charakterze i jedna długa 13-minutowa kompozycja, o czym na końcu. Krótsze nagrania mają głównie charakter melancholijny, posępny (Exit Suite, Fleeting Things, Rappaccini), ale na szczęście są poprzedzielane piosenkami o nieco innym stylu – Sky Burial zaskakuje orientalizmami, zaś Hypomania to ostry rockowy utwór (ostry jak na standardy Gazpacho), przywodzący na myśl dokonania Muse. Jedyna piosenka, która mnie nie przekonała, a wręcz znudziła, to Emperor Bespoke – 8-minutowa próba stworzenia ambitniejszego progrockowego nagrania, które zdaje się nie mieć końca, a tak naprawdę dzieje się tu niewiele ciekawego. Zupełnie inaczej niż w dwóch koronnych kompozycjach albumu. Otwierający go Soyuz One promował wydawnictwo i w tej roli wypadł znakomicie. Leniwy wokal Jana-Henrika Ohme, ładna melodia, jakże typowa dla twórczości Norwegów, i niespodzianka w finale w postaci partii smyczkowej Mikaela Krømera. Dobra wizytówka płyty. Wreszcie magnum opus całego zestawu – wielowątkowa suita Soyuz Out. Podobny senny klimat, nawet tutaj robi bardziej depresyjne wrażenie, lecz w ciągu 13 minut Norwegowie mogą się wyszaleć. Są więc zmiany tempa, są fragmenty drapieżne z mocnym wejściem gitary, a całość wieńczą… smyczki Mikaela, cóż by innego. To nagranie znacznie podnoszące wartość całego albumu, przywodzące na myśl czasy sprzed dekady, gdy ukazały się najlepsze albumy Gazpacho – Night oraz Tick Tock.

Te trzy lata przerwy bardzo się Norwegom przydały. Ich muzyka nabrała świeżości, niby nadal taka sama, zmian prawie nie ma, ale płyty Soyuz da się wysłuchać nie tylko bez znudzenia, lecz także z przyjemnością. Bywało lepiej, gdy grupa pokazywała pazury, grała ostrzej i bardziej różnorodnie, ale i tak jest całkiem nieźle. W mojej pięciostopniowej skali mocna trójka, taka z plusem.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: