LONELY ROBOT
The Big Dream
2017
Arena to zasłużony dla brytyjskiego rocka progresywnego zespół założony w 1995 roku przez Clive’a Nolana i Micka Pointera. Gitarzystą był tam John Mitchell, znany też z reaktywowanego It Bites, który niedawno powołał do życia własną formację Lonely Robot i w 2015 roku zadebiutował bardzo udanym albumem Please Come Home, a wśród zaproszonych do współpracy gości znaleźli się m.in. Peter Cox, Steve Hogarth i Nik Kershaw. Mitchell grał tam na gitarze, basie, instrumentach klawiszowych, śpiewał, do tego był autorem tekstów i całej muzyki – prawdziwy człowiek orkiestra. Dwa lata później poszedł za ciosem i uraczył nas drugim autorskim krążkiem, gdzie ponownie mógł się wyszaleć, zrealizować swoje pomysły i nie był zmuszony do żadnych kompromisów i odgrywania cudzych kompozycji. The Big Dream może pod względem fantazji i spójnego klimatu nagrań nie dorównuje poprzednikowi, ale to wciąż kawał solidnego prog rocka wysokiej klasy, a i podobieństw tu co niemiara (tematyka science-fiction, instrumentalne intro, klimatyczny finał, a kompozycja tytułowa trwa 8 minut i jest najdłuższa w zestawie).
Żeby nie tracić czasu na porównania, odpalam album i krótko wymienię jego najlepsze momenty (celowo przemilczając te słabsze i mniej ciekawe). Zaczyna się kapitalnie, bo króciutki Prologue (Deep Sleep) wzbogacony głosem narratora (Lee Ingleby, brytyjski aktor znany z filmów Pan i władca i Harry Potter i więzień Azkabanu) znakomicie wprowadza w klimat opowieści. To jednak zmyłka, bowiem ten sam nastrój powróci jeszcze tylko w kameralnym Epilogue (Sea Beams) na końcu płyty. Po subtelnym wstępie z zadumy wyrwą nas dźwięki ciężkawego Awakenings, ale i tu w połowie utworu znalazło się miejsce dla przepięknej solówki gitarowej. To właśnie takie popisy najbardziej smakują na tym wydawnictwie, bo same kompozycje są nad wyraz przeciętne. Sigma czy singlowa Everglow przyjemnie kołyszą, ale nie zostają w pamięci, nie wyróżniają się. Lepiej wypadają ballady, jak uduchowiona Hello World Goodbye, i przede wszystkim In Floral Green, chyba najlepsza piosenka w zestawie z delikatnymi klawiszami oraz w końcówce efektowną partią gitarową (a jakże!). Jest jednak tu inny moment, który mocno podnosi ocenę całości – instrumentalny utwór tytułowy. The Big Dream to przestrzenna, wielowarstwowa kompozycja, której ciężki, monumentalny wręcz początek równoważą zmiany tempa, klawiszowe pasaże z głosem narratora w tle oraz cudowne solo na gitarze w imponującym finale. Magnum opus nie tylko tego albumu, ale w ogóle dotychczasowej twórczości Lonely Robot.
The Big Dream pozostawia mieszane uczucia. Jako całość nie wypada idealnie, lecz poszczególne fragmenty płyty mogą się podobać, a jeden wręcz zwala z nóg. To i tak całkiem nieźle. John Mitchell udowadnia, że nadal ma coś do powiedzenia, że wie czego chce, ma wspaniałą wyobraźnię i potrafi porwać słuchacza. Wydał solidny album i z pewnością zaintrygował na tyle, by czekać na kolejną odsłonę jego kosmicznej opowieści.