BIG BIG TRAIN
Grimspound
2017
Jakoś nie miałem czasu usiąść i napisać o wydanej wiosną kolejnej płycie brytyjskich klasyków art rocka z Big Big Train, a dwa miesiące później panowie wypuścili kolejną premierę zatytułowaną The Second Brightest Star. To dziwny album zawierający 40 minut nowego materiału z piękną piosenką tytułową na czele, i ponad pół godziny reminiscencji na temat utworów znanych z dwóch poprzednich krążków Folklore i Grimspound. Skupię się na tym ostatnim tytule, bo wydaje mi się znacznie ciekawszy, a jesienne klimaty rozmarzonych nagrań Brytyjczyków pasują jak ulał do pogody za oknem. Tu także mamy sporo muzyki bo niemal 70 minut – to w sumie razem dwie i pół godziny nowych nagrań wydanych w jednym roku. Ta rzadko spotykana eksplozja weny to chyba zbytek szczęścia. Zwłaszcza, że Big Big Train od lat grają bardzo podobnie, kultywują tradycję klasycznego art rocka znanego z wczesnych płyt Genesis czy Camel, tylko bez siły rażenia utworów starych mistrzów. Szerzej pisałem o tym recenzując wspomniany Folklore, od którego zresztą Grimspound specjalnie się nie różni. Taki już urok tej staroangielskiej grupy – gra wciąż to samo i z grubsza tak samo.
Siłą Big Big Train, jak przystało na rock progresywny, zawsze były rozbudowane, bogato zaaranżowane utwory pełne porywających gitarowych solówek i innych typowych dla tej muzyki instrumentów (skrzypce, flet, wiolonczela, melotron, organy, itp.). Mamy tu 3 takie kompozycje, z których pierwsza Brave Captain robi największe wrażenie. Te niecałe 13 minut to wizytówka albumu, obok pięknej melodii mamy nawet wyrazisty motyw, co jest rzadkością w repertuarze tej formacji. 10-minutowy Experimental Gentlemen jest żwawszy, bardzo genesisowaty, ale w tym dobrym znaczeniu, i dopiero w finale zaskakuje zupełną zmianą nastroju. Z kolei najdłuższy na płycie A Mead Hall In Winter jakoś mnie nie przekonuje, choć środkowa partia instrumentalna to odjazd po całości, nawet jak na Big Big Train. Podobnie rzecz się ma w instrumentalu On The Racing Line z licznymi jazzującymi wstawkami. Reszta piosenek jest niestety nudna jak flaki z olejem. Lecą, lecą i nagle się kończą. Zbyt dużo tu folkowo-smyczkowych klimatów (więcej niż na folkowym z nazwy Folklore), żadnego konkretu, ani jednej melodii godnej zapamiętania. To muzyka, która nie przeszkadza, miło gdy gra gdzieś w tle, ale zachwycać się nie ma czym, chyba że ktoś lubi takie smutne pitolenie. Żeby nie było nieporozumień – David Longdon śpiewa uroczo, reszta tej ośmioosobowej „orkiestry” też robi swoje, w końcu to fachowcy i potrafią grać, tylko melodie nijakie. To jest właśnie ta różnica, dlaczego stare utwory Genesis są klasykami i czarują do dzisiaj, a te Big Big Train nie mają siły przebicia i odchodzą w zapomnienie. Ten sam problem miał inny brytyjski klasyk lat 70. – Gentle Giant, choć tam utwory były bardziej pokręcone. Tutaj uwagę przykuwa The Ivy Gate, w którym gościnnie śpiewa Judy Dyble – jeśli się przebrnie przez flegmatyczne 4 minuty, to kompozycja na chwilę nabiera tempa i robi się interesująco. Mimo tego narzekania nie napiszę, że Grimspound to zły album. Poza początkiem nie ma tu niczego wielkiego i porywającego, ale jest sporo miłej dla ucha muzyki, która może się spodobać fanom art rocka. I chyba tylko im. Jednak poprzednie albumy były bardziej interesujące.