STONE SOUR
Hydrograd
2017
Żarło, żarło i zdechło. Nie wiem dlaczego, ale akurat to powiedzenie przyszło mi na myśl po pierwszym wysłuchaniu nagrań z płyty Hydrograd amerykańskiej grupy Stone Sour. Ludzi nieznających tej nazwy odsyłam do mojej recenzji poprzedniego, dwuczęściowego dzieła formacji pod tytułem House Of Gold & Bones. Nie boję się użyć nazwy „dzieło”, bowiem był to bardzo spójny, niezwykle dojrzały i wielobarwny album, absolutne magnum opus grupy Coreya Taylora, na co dzień wokalisty deathmetalowego Slipknot. Nie dziwię się, że panowie potrzebowali aż czterech lat, by nagrać kolejny krążek (w tzw. międzyczasie wypuszczali nikomu niepotrzebne EP-ki z coverami i wymienili dwóch muzyków), skoro jednak mieli tyle czasu, mogli się bardziej postarać. Hygrograd w żadnym momencie nie umywa się do opowieści o Domu ze Złota i Kości, chociaż jest wypełniony zupełnie przyzwoitymi kompozycjami. Gdyby ukazał się kilka lat wcześniej, odbiór mógłby być całkiem pozytywny. Ale Amerykanie z Des Moines sami sobie ustawili wysoko poprzeczkę. Za wysoko.
Grzechem głównym jest pewna bezbarwność materiału. Muzycy łoją mocno i konkretnie, odpuścili lżejsze piosenki, jakich sporo było na poprzedniku (wyjątkiem jest akustyczna ballada St. Marie, ale tu już niebezpiecznie zalatuje country), wydaje mi się wręcz, że to najostrzejszy album grupy, ale co z tego, gdy nagrania są kompletnie nijakie? Spróbujcie któreś zapamiętać. A jest z czego wybierać, bo jest ich aż 15. Ponad godzina jednolitego materiału to stanowczo zbyt wiele. Nawet gdy się trafi coś ciekawego, ginie pośród reszty. Może poza radiowymi hitami jak Song #3 – to łatwo przyswajalna piosenka, ale takich „nickelbackowatych” utworów jest na pęczki i niekoniecznie musi je nagrywać Stone Sour. To samo dotyczy Rose Red Violent Blue (This Song Is Dumb & So Am I). W podobnym klimacie (ale już półkę wyżej) utrzymano rytmiczny, przepełniony hardrockową energią Thank God It’s Over, i tu stylistyka Amerykanów jest bardziej obecna, a sama przebojowość przecież ujmy nie przynosi. Przeciwnie, jeśli coś mi zostało w głowie, to właśnie ten kawałek. Reszta zlewa się w szarą masę.
Tym, co ratuje album, jest wspólne, garażowe brzmienie nagrań. Dzięki temu mimo pewnego znużenia monotonią słucha się tego naprawdę dobrze, bo kapela zacna, gra jak należy, Corey śpiewa kapitalnie, kipi energią i radzi sobie równie dobrze, gdy drze się w agresywnych slipknotowatych kawałkach (np. Whiplash Pants), jak i wtedy, gdy delikatnie śpiewa do kotleta we wspomnianej wyżej usypiance. Po mocnym początku (brutalny Knieval Has Landed i nieco „kashmirowaty”, popusty kiepskim refrenem utwór tytułowy) album wytraca energię, lecz warto zostać do końca, bo właśnie tam dzieją się najlepsze rzeczy. To taka nagroda dla wytrwałych. Klimatyczny, pełen zaskakujących kontrastów Friday Knights, zaraz potem zaczynający się od thrashowej galopady Somebody Stole My Eyes, którego refren trochę łagodzi pierwsze wrażenie, wreszcie finałowa kompozycja When The Fever Broke – spokojna, balladowa (ale już bez posmaku country), niezwykle przestrzenna, gdzie Stone Sour pokazuje bardziej ludzkie oblicze, to znane z wizyty w Domu ze Złota i Kości. Dobry finał podnoszący wartość całości.
Może na początku za bardzo narzekałem? Nie do końca. Hydrograd to niezły album, ale dalej za mało tu konkretów, a za dużo mrugnięć do mniej wymagającej publiki. Sporo solidnego rzemiosła, mocnego grania, porywających solówek, fajnych momentów, ale mało artyzmu. Mam wrażenie, że grupa stoi w rozkroku. Agresywne zwrotki łączy ze stadionowymi refrenami, czasem ucieka w rockowy banał i zbliża się do popu, innym razem oferuje przytulankę na potańcówkę w remizie. Jaki kierunek Corey Taylor ostatecznie obierze ze swoim drugim zespołem, posłuchamy na kolejnym wydawnictwie. Czy ten komercyjny, „radiowy”, skrojony pod masowe gusta, czy ostry, agresywny, bliższy pierwszej formacji. Mimo wszystko warto się na coś zdecydować.