BLACK COUNTRY COMMUNION
BCCIV
2017
Black Country Communion to hardrockowa supergrupa, która na przestrzeni dwóch lat uraczyła nas trzema dobrymi albumami. W jej skład wchodzą gitarzysta Joe Bonamassa, wokalista i basista Glenn Hughes (Deep Purple, Black Sabbath), perkusista Jason Bonham (syn Johna z Led Zeppelin) i klawiszowiec Derek Sherinian (Dream Theater). Tym piątym nieoficjalnym członkiem jest producent Kevin Shirley (Black Crowes, Aerosmith, Led Zeppelin, Iron Maiden, Dream Theater). Gdy 5 lat temu recenzując album Afterglow pisałem, iż szkoda by było, gdyby drogi panów się rozeszły, nie chciałem być złym prorokiem. Tak się jednak stało, głównie za sprawą Bonamassy, człowieka zbyt zajętego i aktywnego w wielu projektach, by poświęcić więcej czasu temu jednemu, czego wymagali pozostali. To on jednak był tym, który po trzech latach zawieszenia działalności wystąpił z pomysłem reaktywowania grupy. „Poczułem, że to dobra chwila, aby Black Country Communion weszło do studia i nagrało nową płytę. Skontaktowałem się z Glennem, Derekiem i Jasonem, a oni momentalnie się ze mną zgodzili. To był właściwy moment.” Tak naprawdę każdy moment byłby dobry, by Bonamassa i Hughes przestali publicznie wymieniać złośliwości, a zaczęli wspólnie tworzyć wielką muzykę. Tym bardziej, że obaj są w formie – Glenn wydał niedawno kapitalną płytę Resonate, a Joe to Joe, każdy jego krążek to małe arcydzieło, także ostatni Blues Of Desperation.
Czym więc zaskakuje słuchacza nowa płyta Black Country Communion o niezwykle „odkrywczym” tytule BCCIV? Niczym. To po prostu kolejna porcja solidnie zagranego hard rocka rodem z lat siedemdziesiątych. Tylko tyle i aż tyle. Nie dorównuje poziomem debiutowi i jego kontynuacji, ale spokojnie może stanąć na półce obok Afterglow. „Pod pewnymi względami płyta ukazuje mocniejsze, grubsze i nastawione w większym stopniu na riffy brzmienie Black Country Communion. Chciałem, żeby nowy album dosłownie wstrząsnął waszą duszą. Zadziałał jak telefon na pobudkę”, mówi Hughes. I zadziałał. Już pierwszy utwór daje solidnego kopa – promujący płytę Collide to rockowy killer przyrządzony według starego, zeppelinowskiego wzorca, z rasowym riffem, piorunującym wokalem i potężnymi solówkami Bonamassy. A to dopiero początek uczty, bo dalej jest podobnie. Raz lepiej (Love Remains), raz gorzej (Over My Head z mdłym refrenem), czasem lekko przydługo (jak w 8-minutowym Wanderlust, gdzie niewiele się dzieje, choć to w sumie fajny utwór) czy mniej wyraziście (Sway), ale zawsze na poziomie. Zdecydowanie dominują momenty dobre (gitarowo-klawiszowy dialog w The Crow, solówki w Awake), a nawet wielkie. Takie są dwa. Trwający niemal 8 minut The Last Song For My Resting Place z folkowym wstępem i subtelnymi smykami, doskonałym wokalem Bonamassy (w refrenie dołącza Hughes) i ognistymi solówkami w rozbudowanej części środkowej. Z kolei The Cove jest bardziej mroczny, po klimatycznym początku nabiera mocy i sunie niczym walec niszcząc wszystko po drodze. Do tego bajeczny śpiew Glenna, którego forma wokalna w wieku 66 lat wciąż mnie zadziwia. Absolutny numer jeden w zestawie.
Drobne niesnaski i trzyletnia przerwa w działalności wcale nie wpłynęły na formę Black Country Communion. A jeśli, to raczej pozytywnie. Formacja z Los Angeles naładowała baterie i po 4 miesiącach pracy wydała dynamiczny, świeżo brzmiący, przepełniony energią rockowy album. Nie ma tu fajerwerków (aczkolwiek doceniam próby urozmaicenia brzmienia przez skrzypce czy banjo), nie każde nagranie powala, a w zasadzie tylko dwa lub trzy są ponad standard, ale tutaj ten standard jest bardzo solidny. Dlatego całości słucha się naprawdę dobrze, bo nawet gdy kuleje melodia lub refren, wtedy porwie nas chwytliwy riff, kapitalna solówka (gitarowa lub klawiszowa), doskonały wokal lub inny smaczek. Panowie są weteranami, mają w sobie ten hardrockowy feeling, wiedzą jak grać, a lepsze kompozycje z czasem też przyjdą. Ważne, że się zeszli i już nie tracą energii na niepotrzebne kłótnie. Tak trzymać!