ROBERT PLANT
Carry Fire
2017
Robert Plant, jeden z najlepszych wokalistów metalowych wszech czasów, głos Led Zeppelin – legendarnych pionierów hard rocka. Czy trzeba więcej dodawać? Niby nie, ale Zeppelinów nie ma od 37 lat, a solowe dokonania Planta poszły ostatnio w nieco innym kierunku. Począwszy od cudownie rockowego albumu Pictures At Eleven, przez współpracę z bluegrassową piosenkarką i skrzypaczką Alison Krauss, aż po… kołysanki na ostatnim krążku zatytułowanym przewrotnie Lullaby And… The Ceaseless Roar (Kołysanka i bezustanny ryk). Żadnego ryku tu nie było, ale kołysanki zachwycały klasą wykonania. Nie ukrywam, zawsze tęskniłem za rockowym wcieleniem Planta, muszę jednak uczciwie przyznać, że te inne twarze wokalisty też fascynują i bardziej pasują facetowi z niemal 70-tką na karku. W tym wieku powinien śpiewać to, co lubi, w czym się dobrze czuje i co mu sprawia frajdę, a nie odcinać kupony od dawnej sławy. Właśnie za ciągłe poszukiwania artystycznego wyrazu i niezmienne odrzucanie lukratywnych propozycji reaktywowania Led Zeppelin należy mu się wielki szacunek. Robert Plant to klasa sama w sobie, cokolwiek by nie robił. „Cenię moje przeszłe dokonania, ale za każdym razem czuję potrzebę, aby pójść w nowym kierunku. Nie można się oglądać wstecz. Nie mam ochoty powtarzać czegoś, co nagrałem rok temu, a co dopiero czegoś, co liczy 49 lat. Muszę miksować stare z nowym.” No i zmiksował – jego jedenasty album Carry Fire łączy tradycję z nowoczesnością, to urzekająca mieszanka soft rocka i bluesa z world music, z elementami celtyckiego folku, muzyki bliskowschodniej czy tej rodem z USA.
Płytę nagrał z towarzyszeniem The Sensational Space Shifters, tej samej grupy co 3 lata temu, zrozumiałe więc, że muzyka na Carry Fire klimatem przypomina tę z Lullaby i obeznanych z twórczością Planta niczym nie zaskakuje. Znów jest melancholijnie i bardzo szlachetnie. To chyba dobre słowo, bo jest w tych nagraniach coś nobilitującego. Nie ma hitów, nie ma zapamiętywalnych melodii, ale życzę każdemu artyście, by umiał swą muzyką wytworzyć taki nastrój i tak porwać słuchacza. To potrafią tylko najwięksi. Plant nie szarżuje wokalnie – przeciwnie, jest raczej wyciszony, wręcz wycofany, a równie ważną rolę jak głos pełnią ubarwiające brzmienie egzotyczne instrumenty – poza licznymi klawiszami, perkusją i kilkoma rodzajami gitar są to m.in. tamburyn, oud (bezprogowy rodzaj lutni, nazywany również lutnią arabską bądź lutnią perską), e-bow (elektroniczny smyczek) czy afrykańskie bębny bendir i djembe.
Początek albumu jest nieco mylący, bo singlowy The May Queen oparty na bębnach i folkowej gitarze (niczym z Trójki Zeppelinów) oraz zdecydowanie rockowy New World… sugerują, że może będą nawiązania do macierzystej formacji. Nie będzie. Jeszcze bluesowo-rock’n’rollowy Bones Of Saints ma podobny charakter, to coś jak radośniejsza część twórczości Dire Straits, ewentualnie wspomnę o pełnym orientalnych gitar Carving Up The World Again… A Wall And Not A Fence, gdzie chwytliwy rytm wyznaczają plemienne bębny. Poza tym jest już podniośle (Dance With You Tonight) i onirycznie (A Way With Words z majestatycznymi smykami w tle), a apogeum stanowi Carry Fire, psychodeliczna kompozycja tytułowa, której nastrój buduje natchniony śpiew Planta i rewelacyjna partia na oudzie nadająca całości bliskowschodniego posmaku. To majstersztyk w całej dyskografii artysty. Może jeszcze wypada wymienić Bluebirds Over The Mountain, ale tylko ze względu na gościnny udział Chrissie Hynde z Pretenders, bo ta przeróbka zapomnianej bluegrassowej piosenki Ersela Hickeya z lat 50. niczym nie zachwyca. Zachwyca natomiast zamykająca krążek hipnotyzująca, ambientowa kompozycja Heaven Sent, cudowna lecz niestety przedwcześnie wyciszona. To kapitalne zwieńczenie kapitalnej płyty.
Robert Plant potwierdził swą klasę. Odszedł od rocka, lecz nadal jest wielki. Nie patrzy na modę, robi to co lubi, co czuje, ale choć tworzy teraz dość egzotyczną muzykę, jest to szczere, płynące prosto z serca, i może dlatego tak udane. Poprzedniej płycie dałem 3 gwiazdki, dziś dołożę czwartą, bo to bardzo równy materiał, ciekawszy niż kołysanki. Niepozbawiony wad (lekko przeprodukowany, czasem nużący), jednak bardzo przyjemny w odbiorze. Zwłaszcza o tej porze roku.