PARADISE LOST
Medusa
2017
Sinusoida, jaką ostatnio zaprezentowali słuchaczom angielscy klasycy doom metalu, ma swój dalszy ciąg. Po średnio udanych eksperymentach z elektroniką panowie wydali 5 lat temu melodyjny i przebojowy album Tragic Idol, a następnie płytą The Plague Within nieśmiało powrócili do tego, co robili kiedyś. Mnie to nie do końca przekonało, było zbyt monotonnie i nudnawo, jednak powrót do korzeni to kierunek jak najbardziej zrozumiały. Kolejny krążek miał pokazać, czy był to tylko jednorazowy wyskok, czy jednak ten powrót się faktycznie dokonał. I pokazał – Brytyjczycy wrócili, i to w sposób radykalny. Medusa to jeden z najcięższych albumów zespołu, na którym dominuje mroczny klimat starych dzieł. Wokalista Paradise Lost Nick Holmes stwierdził, że najnowszej propozycji najbliżej do trzeciej płyty grupy Shades Of God z 1992 roku. „To niejako punkt wyjścia, choć mam nadzieję, że nowy album to dzieło wyższej klasy, lepiej wyprodukowane i zagrane”. „Częściowo to zasługa sposobu, w jaki utwory zostały napisane, a częściowo zasługa produkcji”, dodaje gitarzysta Greg Mackintosh. Cóż… wypada się zgodzić.
Przyznam, że ja akurat lubię nieco inne granie, szukam różnorodności, melodii, pomysłu (stąd moja niezła ocena wspomnianego Tragic Idol), ale przyjmuję do wiadomości fakt, że Paradise Lost teraz grają inaczej, bo nadal robią to dobrze i jest w tym jakaś koncepcja. Tej różnorodności na nowej płycie niewiele, ale taki np. Blood & Chaos ma odpowiednią dynamikę, tempo i chwytliwą melodię (pewnie dlatego promował wydawnictwo w rozgłośniach radiowych). To jednak wyjątek, reszta jest zupełnie inna, doomowa i przytłaczająca. Wiele wyjaśnia pierwsze nagranie trwające 8 i pół minuty. Fearless Sky z posępnym organowym intro sunie niczym walec, a growl Holmesa idealnie współgra z miażdżącymi riffami Aarona Aedy’ego i wyważonym rytmem nadawanym przez nowego perkusistę (Waltteri Väyrynen gra z wyczuciem i wykonuje na płycie kawał dobrej roboty). I tak w zasadzie jest cały czas. Zero kompromisu, puszczania oka w kierunku mainstreamu, żadnych klawiszy (to znaczy są, ale nie na pierwszym planie), jest duszno, ponuro, przygnębiająco, a Holmes znów growluje. Siłą rzeczy bardziej przekonują mnie te śpiewane piosenki, jak klimatyczna The Longest Winter (kolejny dobrze wybrany singel) czy tytułowa Medusa (także Shrines i Symbolic Virtue dołączone jako bonusy – te wcale nie burzą spójności albumu, ale są chyba zbyt „zwyczajne” na podstawową zawartość), ale reszta także robi wrażenie. Nie za pierwszym razem, bo jednak kompozycje są do siebie dość podobne i potrafią nieco znużyć słuchacza niebędącego fanem doom metalu, ale z każdym kolejnym przesłuchaniem wchodzą coraz głębiej. To taka płyta – dojrzała, konkretna, udanie nawiązująca do klasyki gatunku. Warto dać jej szansę.
Na koniec przypomnę, że Paradise Lost niedługo przyjadą do Polski (który to już raz? Nie liczę, ale coś 20+) i swoje nowe utwory zagrają 9 października w krakowskim klubie Kwadrat.