STEVEN WILSON To The Bone

Steven Wilson To The Bone recenzjaSTEVEN WILSON
To The Bone
2017

Steven Wilson to jest Ktoś. Nie tylko w Polsce i nie tylko na polu rocka progresywnego. Był wielki we wszystkich projektach, w jakich uczestniczył (m.in. No-Man, Porcupine Tree, Blackfield), a jest jeszcze większy na płytach solowych. Grace For Drowning czy Hand. Cannot. Erase. to perły współczesnego rocka, nieważne z jakim przydomkiem, bo przecież artysta miesza różne style. Miałem przyjemność poznać go i polubić podczas promocji płyty The Raven That Refused To Sing w Warszawie, lecz to wcale nie wpływa na moją ocenę dokonań Brytyjczyka. Te mówią same za siebie. Mam obawy, czy będzie tak samo z najnowszym wydawnictwem Stevena, które zafundował sobie na 50. urodziny. To The Bone to album zupełnie inny, znacznie odbiegający od tego, do czego nas przyzwyczaił. Zawiera… piosenki. 11 zwyczajnych piosenek. Nadal wiele tu artyzmu i szlachetnego piękna, ale próżno szukać progresywnych czy jazzujących form, z których Wilson słynie i które zawsze stanowiły o jego wielkości. I co z tym fantem zrobić?

Były już podobne przypadki. Pierwszy, jaki mi przychodzi na myśl, to zbyt popowy album So Petera Gabriela wydany niedługo po genialnej Czwórce. Mimo niewątpliwego uroku Mercy Street pamiętam moje rozczarowanie płytą jako całością. Dlatego też nie napisałem nic od razu po premierze To The Bone, postanowiłem odczekać, żeby czegoś nie przeoczyć, żeby zapoznać się lepiej, wniknąć głębiej, dać tej muzyce rosnąć wraz z kolejnym przesłuchaniem. Niestety, nie zadziałało. Albo zadziałało (bo jednak po kilku próbach słyszę więcej dobrego niż złego, a nawet te średnie nagrania z czasem zyskują), ale nie do końca i nie jestem w stanie w pełni pochwalić nowej płyty sympatycznego Anglika. Już sam fakt, że przed premierą Wilson wydał 5 (!) singli musiał budzić niepokój, podobnie jak podpisanie umowy z wydawniczym gigantem, co z założenia odbiera część niezależności. Większy budżet na reklamę, teledyski, promocję – za to trzeba odpłacić ukłonem w stronę mainstreamu. Ale dlaczego aż tak wielkim?

Gdy analizujemy utwór po utworze (czego nie lubię, bo płyta to pewien zestaw, liczą się wspólne elementy, klimat nagrań), wiele kompozycji się jako tako wybroni, jednak inne są po prostu niegodne mistrza. Można na siłę czegoś tam się doszukiwać, wymyślać, że to hołd dla lat 80. itd., ale nie zmieni to faktu, że chwilami król jest nagi. Dyskotekowy, taneczny Permanating, którego bezpłciowy teledysk ozdabiają bollywoodzkie tancerki, to piosenka, która nijak nie pasuje do image’u Wilsona ani innych kompozycji na albumie. Czułem się, jakbym sięgnął do słoika po kiszony ogórek, a dostał przesłodzony dżem. To nie ten słoik? Traktuję to jako swoisty wybryk, kaprys twórcy – wytwórnia chciała mieć swój hicior, dostała go, i na tym poprzestańmy. Steven, proszę – nie idź tą drogą. Śpiewany beegeesowym falsetem The Same Asylum As Before też nie ma wiele do zaoferowania, ale to już muzyka bliższa twórczości Wilsona. Podobnie jak kojarzący się z Porcupine Tree mocny, indierockowy People Who Eat Darkness, który jest rytmiczny lecz zarazem kompletnie bezbarwny. Zamiast dalej narzekać, skupię się na plusach, których mimo wszystko jest więcej, jeśli tylko zaakceptujemy odchylenie Wilsona w bardziej przystępną, piosenkową stronę. Cóż nam innego pozostaje?

Z pilotujących album utworów najlepiej wybrano pierwszy singel – Pariah to ckliwa ballada zaśpiewana w duecie z izraelską piosenkarką Ninet Tayeb, która w 2003 roku wygrała pierwszą edycję izraelskiej edycji programu American Idol. Bardzo „radiowy” kawałek (czy nie za słodki, to już inna kwestia), coś jak słynne Don’t Give Up Petera Gabriela i Kate Bush ze wspomnianego So. Pozostałe dwa single są bardzo odległe od tego, co zwykle rozumiemy pod hasłem „przebój”. Song Of I z patetycznymi smyczkami i udziałem jazzującej wokalistki ze Szwajcarii Sophie Hunger jest nudnawy i trochę usypiający, niemniej narastająca ściana dźwięku w partii środkowej może się podobać. Z kolei Refuge to już prawdziwa perła, z delikatnym wstępem i zakończeniem, ale rockowa partia z mocną partią harmonijki ustnej autorstwa Marka Felthama (tego od Again Archive) i równie genialną gitarą to już granie najwyższych lotów. Najlepsza rzecz na płycie i jedna gwiazdka więcej do oceny. Co jeszcze? Niezły początek w postaci melodyjnego (znów ten mainstream) utworu tytułowego, który jest kolażem wielu brzmień i stylów, jakie znajdą się na krążku, oraz na koniec piękna kameralna kompozycja Song Of Unborn z anielskimi chórkami, pierwszoplanową rolą fortepianu i patetyczną gitarą w finale. Całkiem nieźle się zrobiło pod koniec płyty, bo wcześniej Steven detonuje prawdziwą bombę – 9-minutowy Detonation to już klasyczny Wilson pełną gębą. Jest tu mroczny klimat, pulsujący bas, elektroniczno-gitarowe popisy i w ogóle sporo progresywnego grania w starym stylu (wreszcie!).

Jak to wszystko podsumować? Ogólnie nie jest tak źle, jak się zapowiadało po dyskotekowym singlu. To The Bone oczywiście nie umywa się do poprzednich trzech krążków, lecz każdy artysta ma prawo do zmiany wizerunku. Ale musi brać na klatę fakt, że idąc w kierunku łatwiejszych form rozczaruje fanów, że uproszczenie muzyki to zawsze krok wstecz. Te nowe buty nie bardzo Wilsonowi pasują. Tym bardziej, gdy oferuje tak różnorodne brzmienia, że trudno się w tym odnaleźć. Na płycie panuje bałagan, jest co prawda kilka niezłych momentów lecz brakuje harmonii, a ta zawsze była mocną stroną Stevena. To jednak nie zmienia faktu, że mimo niespójności materiału płyty słucha się dość przyjemnie (z pewnymi wyjątkami, od których brzuch boli), a pierwsze złe wrażenie z czasem mija. Mogło być lepiej, nawet powinno być lepiej, ale jest właśnie tak – przystępnie, chwytliwie, ale nie tak popowo, jak niektórzy twierdzą. Reszta to już kwestia nastawienia i interpretacji. Tutaj kłaniają się słowa wprowadzające do rozpoczynającego album utworu tytułowego: „Truth is individual calculation. Which means, because we all have different perspectives, there isn’t just one singular truth, is there? – Prawda to indywidualna kalkulacja. To znaczy, że skoro wszyscy mamy różne perspektywy, nie ma jednej jedynej prawdy, czyż nie?” Proszę więc bez uprzedzeń wysłuchać tej płyty i wyrobić własną opinię. Myślę, że dopiero kolejny album pokaże, czy Steven Wilson uparcie goni za sukcesem komercyjnym, czy jednak wróci do tworzenia rzeczy wielkich. Obawiam się tego pierwszego, bo tak już bywa pod skrzydłami gigantów, ale może geniusz prog rocka pogodzi jedno z drugim?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: