GOV’T MULE
Revolution Come… Revolution Go
2017
Gov’t Mule to grupa, która od lat budzi mój najwyższy szacunek. Powstała w 1994 roku, skutecznie opiera się wszelkim modom i konsekwentnie gra swoje – oparty na bluesie ciężki rock, kultywując najlepsze tradycje Led Zeppelin. Tymi słowami 4 lata temu rozpocząłem recenzję płyty Shout! amerykańskiej formacji, której duszą i motorem napędowym jest Warren Haynes, były członek Allman Brothers Band. Dodałem też, że zespół nie nagrywa słabych krążków i dzisiaj mogę to po raz kolejny powtórzyć. Nawet jeśli wielkiego szału nimi też nie robi (zwłaszcza w Polsce, gdzie raczej nie jest szeroko znany). Najnowsza propozycja Revolution Come… Revolution Go to kolejna porcja zagranego z bluesowym feelingiem solidnego rocka rodem z USA, w którym sporo mocnych riffów i gitarowej wirtuozerii. Czyli to co zwykle…
Album powstawał w czasie wyborów prezydenckich, których wynik tak bardzo rozczarował wielu Amerykanów, a teksty utworów nawołują do jedności wobec niekorzystnych rozstrzygnięć. Rewolucja przychodzi i odchodzi, a ważne wartości pozostają niezmienne. Bardzo wymowna jest okładka płyty przedstawiająca żołnierza, który „jadąc tyłem, krzyczy do nikogo. To bardzo przypomina naszą obecną sytuację polityczną. Zmusza do myślenia…”, mówi Haynes. Pilotujący wydawnictwo na singlu utwór Stone Cold Rage jest reakcją na obecną sytuację polityczną w Stanach Zjednoczonych. „Chciałem w nim uchwycić napięcie, jakie aktualnie istnieje. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Wychowałem się na południu, nigdy nie widziałem ludzi tak wściekłych i podzielonych. Podróżujemy po całym kraju. Byliśmy w Kalifornii i tam jest podobnie. Dotarliśmy do punktu wrzenia i musimy znaleźć sposób, jak współpracować, bo inaczej podziały będą się pogłębiać.” To nagranie otwiera płytę oferując wszystko, co najlepsze w muzyce zespołu. To taki Gov’t Mule w pigułce – świetna melodia, agresywne riffy, rasowy wokal, bluesowy klimat, brudne brzmienie. Podobnie prezentuje się Drawn That Way, który w drugiej części zachwyca wielobarwną partią instrumentalną. Co jeszcze? 8-minutowy, lekko funkujący Revolution Come, Revolution Go z jazzującymi improwizacjami w finale czy utrzymany w średnim tempie Burning Point. Jak ktoś pamięta grupę Free w najwyższej formie, to coś w sam raz dla niego. No i wreszcie sam finał, który jest równie mocny co otwarcie – Dark Was The Night, Cold Was The Ground to najbardziej różnorodna muzycznie kompozycja w zestawie (szczególnie polecam zwrócenie uwagi na drugi plan), wyrazisty hołd dla Led Zeppelin i prawdziwa kwintesencja stylu Gov’t Mule. Idealne zwieńczenie albumu.
Już same wymienione tytuły sprawiają, że Revolution Come… Revolution Go trzeba zapisać po stronie plusów. Może nie ma tu tak oryginalnego pomysłu, jak na wspomnianym Shout!, i reszta materiału już tak nie porywa, bo stanowią go proste, skrojone pod radiowe gusta piosenki (Sarah, Surrender) i dość błahe ballady, lecz i tak niektórym nie można odmówić uroku (Dreams & Songs, Easy Times, i przede wszystkim dodane w wersji deluxe cudowne bluesisko Outside Myself). W sumie więc dostaliśmy dokładnie to, co trzeba – kolejny solidny krążek czołowego reprezentanta amerykańskiego southern rocka. Rozkoszujmy się, bo na następny zapewne poczekamy kolejne 4 lata…