GALAHAD Quiet Storms

Galahad Quiet Storms recenzjaGALAHAD
Quiet Storms
2017

Na starcie zaznaczę, że lubię Galahad i doceniam, że już od niemal trzech dekad wzbogacają rock progresywny swymi muzycznymi poszukiwaniami. Nie zadowalają się graniem na jedno kopyto, wprowadzają nowe elementy, a najlepszym tego przykładem są ich ostatnie albumy, zwłaszcza znakomity Beyond The Realms Of Euphoria z umiejętnie wplataną elektroniką. Ale to było 5 lat temu. Nie da się ukryć, że Brytyjczycy ostatnio nie rozpieszczają fanów, a wręcz irytują swą opieszałością. Kilkuletnie przerwy stały się ostatnio normą i nawet wypuszczenie w jednym roku dwóch płyt nie ratuje sytuacji. Niby trudno powiedzieć, że zespół nic nie robi – wydaje EP-ki, kompilacje, covery, koncerty… wszystko, tylko nie nowy materiał. Ten kryzys twórczy ma zniknąć wraz z zapowiadaną jeszcze na ten rok premierą nowych nagrań, a póki co dostaliśmy kolejne dziwne wydawnictwo. Płyta Quiet Storms przynosi akustyczne wersje starych piosenek plus kilka kompozycji nowych bądź znanych ze wspomnianych EP-ek. Zwykle odpuszczam recenzje składanek, ale na bezrybiu i rak ryba więc napiszę kilka słów.

Pamiętam, że na początku mojej przygody z Galahad długo przyzwyczajałem się do specyficznego głosu i maniery wokalnej Stuarta Nicholsona. Zaakceptowałem to, jednak w nadmiernej dawce i przy oszczędnych aranżacjach głos wokalisty znów zaczął mnie drażnić. Galahad cenię głównie za część instrumentalną, za bogate melodie, zmienne nastroje i wyraziste partie gitarowe. Na ostatnich płytach także za moc, jaką niesie ze sobą ich muzyka, za ciężkie riffy Roya Keywortha (który niestety w marcu pożegnał się z grupą) i wspaniałe klawiszowe solówki Deana Bakera. Na Quiet Storms nie ma żadnego z tych elementów. Rozbudowane, wielobarwne kompozycje zastąpiono delikatnymi dźwiękami fortepianu oraz akustycznej gitary za sprawą reżysera dźwięku Karla Grooma z Threshold, czasem pojawia się też flet, klarnet, saksofon czy skrzypce. Można i tak, ale przez 75 minut to trudne do wytrzymania. Zanim jednak na dobre przysnąłem przy tej jednostajnej muzyce, postawiłem plusy przy kilku utworach, i te polecę.

Guardian Angel, motor napędowy poprzedniej płyty, spina klamrą nowe wydawnictwo. Otwiera je w wersji fortepianowej, zamyka wzbogacony o gitarę i sekcję rytmiczną. To dobra piosenka, w każdej wersji. Z dwóch coverów – znanego z EP-ki Mein Herz Brennt grupy Rammstein (tutaj w wersji pozbawionej mocy oryginału i wypranej z jego uroku) oraz Marz (And Beyond) Johna Granta, stanowczo wolę tę drugą, z urokliwą partią fletu w finale. I wreszcie najlepszy utwór w zestawie – Shine zamykający świetną płytę Following Ghosts z 1999 roku. Tam trwał 14 minut, tutaj 9, ale każdą z tych minut wykorzystano właściwie. Kompozycja jest spójna, bez tych wszystkich twistów zajmujących połowę oryginału. To w zasadzie tyle. Reszta nagrań po prostu jest, snuje się gdzieś w tle, nie bardzo rozumiem sens ich powstania. Trudno bowiem Quiet Storms uznać za specjalnie udany album. To raczej ciekawostka dla fanów, nostalgiczna, klimatyczna podróż w przeszłość nieco staromodnym, wolno jadącym pojazdem. Trochę dłuży się ta droga. Ja nie mogę się doczekać, aż panowie wreszcie wyremontują silnik, wcisną pedał gazu i zawiozą nas w nieznane jeszcze rejony nową, wypasioną furą.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: