SEPULTURA
Machine Messiah
2017
Zwolennicy brazylijskiej Sepultury od dawna są podzieleni. Jedni uznają, że po odejściu współzałożyciela i lidera zespołu, twórcy całego materiału, gitarzysty i wokalisty Maxa Cavalera w 1996 roku grupa straciła prawo do nazwy (tym bardziej, gdy 10 lat później odszedł też drugi współzałożyciel, brat Maxa Igor) i potem nie nagrała już niczego dobrego. Drudzy z kolei od ponad 30 lat są z kapelą na dobre i na złe. Ja nie wchodzę w te dyskusje i akceptuję obecne przywództwo Andreasa Kissera. Tym bardziej, że nowy album Machine Messiah wprawdzie dupy nie urywa, ale daje więcej powodów do radości niż narzekania. Najważniejsze, że dokonania metalowców z Belo Horizonte wciąż budzą emocje.
Tak się składa, że ja akurat bardziej cenię mroczne oblicze zespołu, klimaty doommetalowe i takie nagrania, jak choćby otwierająca płytę kompozycja tytułowa Machine Messiah. To nie jest żaden thrash, to sunący niczym walec kawałek w duchu wczesnych Sabbathów, przynajmniej we wstępnej fazie, bo potem kontemplacyjny śpiew Derricka Greena nabiera mocy i uświadamia nam, że to jednak nadal Sepultura. Dla przeciwwagi zaraz po nim następuje typowa punkowo-thrashowa petarda I Am The Enemy – dwie minuty gitarowego wyścigu, miażdżących riffów i wrzasków bez ładu i składu, dokładnie to, czego kompletnie nie akceptuję w muzyce rockowej. I do końca płyty tak już zostanie – rozpędzone, zwariowane i dość chaotyczne melodycznie kawałki (Chosen Skin, Vandals Nest) przeplatają się z tymi, w których jest odrobina, a czasem nawet całkiem sporo melodii. Ze zrozumiałych względów bliżej mi do tych ostatnich, dlatego obok utworu tytułowego wyróżnię utrzymany w podobnym nastroju podniosły, imponujący epickim rozmachem Sworn Oath oraz zamykający zestaw, pełen przeszywających riffów Kissera Cyber God, który niestety został bezczelnie wyciszony w momencie, gdy zrobiło się naprawdę fajnie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje też progresywny instrumental Iceberg Dances, przy którym chwilami można zapomnieć, jakiego zespołu słuchamy. Czego tu nie ma – plemienne bębny, kapitalne klawisze, jest nawet gitara flamenco, a solowe popisy muzyków bardziej przypominają dokonania Dream Theater niż Sepultury. Jednak całość brzmi niezwykle spójnie.
Tu jednak dochodzimy do sedna – jak na to spojrzeć? Czy aby nie za wiele tego dobrego? Ile jest Sepultury w Sepulturze? Jasne, że to przede wszystkim grupa thrashmetalowa i fani raczej oczekują czadu, a nie naśladowania Black Sabbath czy Type O Negative. Tylko że na Machine Messiah to wszystko też jest. Coś dla wielbicieli wściekłego grania i coś dla tych bardziej doomowych, nie przepadających za thrashem, jak ja na przykład. Są też utwory umiejętnie łączące oba elementy, choćby singlowy, nieco orientalny Phantom Self albo Resistant Parasites. Dzięki temu jest różnorodnie i ciekawie. Wydawałoby się, że płyta z cyklu „dla każdego coś miłego” nie do końca przekonuje oferując pewien miszmasz stylistyczny, lecz w tym przypadku to wszystko nieźle współbrzmi. Dla mnie Machine Messiah to udany album Brazylijczyków, może nawet najlepszy w obecnym stuleciu, a gitarzysta Andreas Kisser jest w życiowej formie.